Beata Ścibakówna o aktorstwie, małżeństwie z Janem Englertem i hejcie. "Przez 15 lat dostawałam anonimy" [WYWIAD]

Beata Ścibakówna
Beata Ścibakówna
Źródło: KAPiF
Beata Ścibakówna od lat tworzy wybitne role zarówno na scenie teatralnej, jak i w filmach czy serialach. Kiedy stawiała pierwsze kroki w zawodzie, nie miała łatwo, bowiem musiała mierzyć się z krytyką dotyczącą jej relacji z Janem Englertem. Po latach aktorka utarła nosa hejterom, a także pokazała, na co ją stać. W rozmowie z Aleksandrą Czajkowską w cyklu "Zza Kadru" Beata Ścibakówna powiedziała o początkach kariery, małżeństwie z Janem Englertem i o anonimowych listach z pogróżkami, które otrzymywała przez lata.
  • Beata Ścibakówna w rozmowie z Aleksandrą Czajkowską powiedziała m.in. o:
  • najważniejszych rolach w jej karierze
  • początkach związku z Janem Englertem i wsparciu, jakie wówczas otrzymała od Anny Dymnej
  • produkcją teatralną, którą zajmuje się w przerwach od grania
  • anonimowych listach ze złorzeczeniami, które otrzymywała przez 15 lat
  • więcej rozmów z cyklu #ZZA KADRU przeczytasz tutaj.

Aleksandra Czajkowska, cozatydzien.tvn.pl: W ubiegłym roku powiedziała pani, że jest spełniona jako aktorka w teatrze, ale czuje pani pewien niedosyt grania przed kamerą. Czy od tego czasu coś się zmieniło?

Beata Ścibakówna: Owszem, zagrałam gościnne role w dwóch serialach i filmie fabularnym. "Algorytm miłości" można już oglądać. Pozostałe czekają na premierę. Ale ja zawsze mam niedosyt.

Więc chodzi o duże role?

Niekoniecznie. Chodzi o ważne role ciekawe, role, które mają znaczący wpływ na fabułę, na akcję filmu czy serialu. Będę usatysfakcjonowana dobrym epizodem, który byłby dla mnie wyzwaniem aktorskim sprzecznym z moim tzw. wizerunkiem. 

W ostatnim czasie polskie kino otworzyło się na dojrzałe aktorki, pojawia się znacznie więcej propozycji ekranowych jak i tych teatralnych, jednak nadal jest spora grupa osób "niezauważonych".

Niezauważone to dobre słowo, bo rzeczywiście tych ról jest więcej, tylko proszę zauważyć, że nazwiska aktorek grających te role często się powtarzają… Jestem aktorką teatralną i widzowie, którzy znają mnie z teatru, pytają, kiedy będą mogli zobaczyć mnie na dużym ekranie. Cóż, w tym zawodzie nie ma równouprawnienia i pełnej satysfakcji.

Beata Ścibakówna
Beata Ścibakówna
Źródło: MWMEDIA

Resztę wywiadu przeczytasz pod materiałem wideo:

Beata Ścibakówna szczerze o relacji z córką Heleną Englert
Beata Ścibakówna szczerze o relacji z córką Heleną Englert
Beata Ścibakówna szczerze o relacji z córką Heleną Englert

Pierwsze kroki na scenie stawiała pani na początku lat 90. Przez lata stworzyła pani wiele znakomitych postaci, które zostały z widzami na dłużej zarówno w teatrze, jak i na ekranie. Potrafi pani wymienić konkretny tytuł, po którym poczuła największą rozpoznawalność?

Na pewno po serialu "Tygrysy Europy". To była produkcja z nieżyjącym już Januszem Rewińskim. Dwa duże sezony, ponad godzinne odcinki, nie było platform streamingowych, widzowie nie mieli jeszcze tak dużej oferty jak dzisiaj. Kilka lat wcześniej, tuż po studiach zagrałam rolę "Basi" w krótkim serialu "Radio Romans". Zdjęcia kręciliśmy w Trójmieście i tam wszyscy aktorzy grający w serialu byli szczególnie rozpoznawalni!

Kolejną dużą popularność (pomimo ciemnorudej, krótko ostrzyżonej peruki i czerwonych okularów) przyniósł mi serial "Na dobre i na złe", gdzie przez kilka lat grałam doktor ordynator Karolinę Orlicką. Potem był serial "Skazane" w którym zagrałam kobietę słabą, poniżaną i wykorzystywaną, przeciwko moim tzw. warunkom. Ta rola była zaskoczeniem i dla mnie i dla widzów.

Role, które różnią się od nas prywatnie, na pewno są ciekawsze do zagrania.

Zdecydowanie! W teatrze mam więcej takich ciekawych wyzwań artystycznych bazujących jednocześnie na znakomitej literaturze i dramacie.

Jan Englert w jednym z wywiadów wspomniał, że nigdy pani nie pomagał w pracy, chociaż mógłby. Wielu osobom nadal wydaje się, że bliska relacja z takim człowiekiem może tylko ułatwić karierę, a jednak pani miała wbrew pozorom wiele ograniczeń z tego tytułu.

Tak, wielu osobom, wiele lat temu wydawało się, że związek z Janem Englertem jest dla kariery. Co było i jest nieprawdą. Nasze środowisko jest specyficzne… sama musiałam o siebie zawalczyć.

Beata Ścibakówna i Jan Englert 
Beata Ścibakówna i Jan Englert 
Beata Ścibakówna i Jan Englert 
Źródło: MWMEDIA

Interesuje mnie, jak poradziła sobie pani z hejtem jako młoda dziewczyna zaraz po szkole, dopiero wchodząca w ten świat wielkiego teatru i kina, kiedy na każdym kroku słyszała pani, że chce się wybić na związku z Janem Englertem. Dementowała pani te pomówienia? Bo na pewno bolały.

To były czasy bez Internetu, bez mediów społecznościowych, więc ten hejt nie wylewał się tak otwarcie ze wszystkich stron, nawet nie był nazwany "hejtem", ale od początku mojego związku z Janem Englertem przez jakieś 15 lat dostawałam anonimy.

Anonimy?

Anonimy, listy, których litery były wycinane z gazet. Teraz żałuję, że je wyrzuciłam, bo miałabym dowód i wątpliwą "pamiątkę".

Co w nich było napisane?

Głównie wyrzuty i złorzeczenia… Te "listy" przychodziły najpierw do Teatru Powszechnego, w którym grałam przez 5 lat po ukończeniu szkoły teatralnej, a później do Teatru Narodowego. Były bardzo podobne, bolały. Po czasie rozpoznawałam już charakter pisma na kopercie i nie otwierałam, wyrzucałam. Natomiast Instagram daje większe możliwości sfrustrowanym i leczącym swoje kompleksy. Natychmiast rozpoznaję hejt i usuwam. Nie interesuje mnie.

Uodporniła się pani na to?

Tak, po latach uprawiania zawodu publicznego mogę powiedzieć, że mam grubą skórę. Kiedyś jako młoda aktorka bardziej przeżywałam krytykę. Lata temu pan Andrzej Łapicki powiedział mi: "Beata, niech piszą dobrze czy źle byle z nazwiskiem".

Wie pani, od kogo dostawała te anonimy?

Nie mam pojęcia i nie interesuje mnie to. Otrzymywałam je nawet, jak już byliśmy małżeństwem, a na świecie była nasza córka Helena…

Czuła pani satysfakcję, kiedy udowodniła hejterom, że nie mieli racji?

Nigdy nie należy reagować, bo to tylko daje satysfakcję hejtującym.

 Od początku waszemu związkowi kibicowała Anna Dymna, która została matką chrzestną waszej córki.

Tak, i była świadkiem na naszym ślubie. Graliśmy w jednym przedstawieniu. Widziała, jak rodzi się nasz związek, ale nigdy nie komentowała, nie pouczała. Nie mówiła mi, czy robię dobrze, czy źle. Za to jestem jej bardzo wdzięczna.

Kiedy na jaw wyszedł pani związek z Janem Englertem czuła pani, że musi udowadniać swoją wartość, że musi udowadniać innym to, co potrafi?

Nie, nie miałam takiego odczucia, ponieważ zaraz po szkole teatralnej bardzo dużo grałam w teatrze, w teatrze telewizji, i w produkcjach filmowych. To oczywiste, że młody człowiek się myli i wciąż uczy. Nigdy nie musiałam nikomu niczego udowadniać. Ja patrzyłam, podpatrywałam, chciałam się jak najwięcej nauczyć, dopiero potem, jak moja córka mówi, "odpalałam wrotki" (śmiech).

Beata Ścibakówna i Jan Englert
Beata Ścibakówna i Jan Englert
Źródło: MWMEDIA

Miała pani zdrowe podejście do tego.

Tak, jestem osobą, która ma szklankę do połowy pełną.

Miała pani momenty załamania, zrezygnowania, kiedy nie pojawiały się nowe propozycje?

Nie, takich momentów nigdy nie miałam, bo aktorstwo to wspaniały zawód. I nie chodzi tu o popularność, ale możliwość poznania siebie w różnych odsłonach, postaciach, poznania swoich granic i możliwości, a także sprawiania widzom wielu wzruszeń, co widać i czuć zwłaszcza w teatrze.

Czym zajmowała się Pani, kiedy nie było tych ról?

Produkcją teatralną. Produkowałam spektakle, w których szukałam ról dla siebie, które chciałabym zagrać, które mnie bawiły i wzruszały. To ja wybierałam aktorki, aktorów, reżyserów, scenografów, kostiumologów, teatry... Czułam pełną satysfakcję, że gdyby nie ja, to tych premier by nie było. Brak pracy teatralnej i filmowej…

Rekompensowała sobie pani produkcją.

Tak. Przez kilka lat wyprodukowałam pięć spektakli teatralnych. I to mi dało zdrową odskocznię od grania. Ja nie jestem osobą pasywną, muszę cały czas coś robić, coś konstruować, coś produkować, tworzyć albo nawet robić remonty w domu (śmiech).

Nie lubi pani stagnacji. Pani rodzice byli zadowoleni z wyboru życiowej drogi?

No nie bardzo. Rodzice chcieli, żebym była nauczycielką języka angielskiego. Nie wierzyli, że dostanę się do szkoły teatralnej, bo konkurencja była i jest olbrzymia. A kiedy się dostałam, dla nich to był szok!

Zastanawiam się, czy są aktorzy, z którymi nie chciałaby pani zagrać?

Raczej nie. Może bałabym się z niektórymi zagrać.

Z jakich powodów?

Ze strachu. Na pewno bym nie chciała grać z kimś, komu nie zależy na tej pracy, jest nieprzygotowany, nieskoncentrowany i niekontaktowy.

Mimo to, że nie jest pani pedagogiem, nie uczy w szkole, to stale ma pani kontakt z młodym pokoleniem aktorów. Czy widzi pani, różnice międzypokoleniowe związane z podejściem do pracy?

Młodzież się nie zmienia. Zmieniają się tylko obyczaje. Jest zawsze młodzieżą, która w zawód wchodzi z entuzjazmem. Jest bardziej otwarta, wyluzowana i bezpośrednia. Skrócił się dystans międzypokoleniowy. Chociaż ja jestem za utrzymaniem hierarchii w zespole teatralnym. 

Mówiła pani, że na początku, kiedy zaczęła grać w teatrze, miała pani wielką tremę przed wejściem na scenę. Czy ta trema z czasem mija, czy zawsze jest taka sama?

Jest inna. Pamiętam, jak grałam Alinę w "Balladynie" w Teatrze Powszechnym. Trema mnie tak zżarła, że nie pamiętałam, co gram. Nie potrafiłam się skupić, wejść w rolę. Po prostu wypowiadałam tekst i najgorsze, że nie umiałam temu zaradzić. Dzisiaj trema mnie mobilizuje.

A zdarzyło się pani przez tę tremę zapomnieć fragmentu tekstu?

Przez tremę nie. Poza tym jestem aktorką, która zawsze znajdzie wyjście z kłopotu, chyba że to jest wiersz (śmiech). Ostatnio miałam taką sytuację w "Mizantropie" pisanym wierszem jedenastozgłoskowym. Nagle zapomniałam tekstu, siedzę 1,5 metra od widowni, nie wiem, co mam powiedzieć, jest cisza, zdenerwowana suflerka zaczyna mi głośno podpowiadać, widzowie widzą i słyszą, co się dzieje, za to ja w nerwach nie słyszę suflerki. W końcu jakoś wybrnęłam z sytuacji. Moja koleżanka, która była na tym spektaklu z radością stwierdziła, że pierwszy raz zobaczyła, że sufler ma też czasami robotę (śmiech).

Często zdarzają się takie sytuacje, że ktoś z publiczności wytrącił panią z równowagi, albo innych członków zespołu?

Tak, zdarzało się. Grałam kiedyś spektakl "Pan Tadeusz" dla młodzieży szkolnej. Zaczęli w nas strzelać hacelami, musieliśmy przerwać przedstawienie. Było zbyt niebezpiecznie. Włączone telefony komórkowe, alarmy, wibracje, przypomnienia — my to wszystko słyszymy... i przeszkadza to nie tylko nam, ale i widzom. Ale zdarza się również, że widzowie mówią razem z nami wiersze lub zgadują pointę.       

W teatrze pracuje pani z mężem, w domu również jesteście razem — podobnie na wakacjach. Nie jesteście sobą zmęczeni?

Czasami trzeba odpocząć od siebie. Mam super ekipę dziewczyn, z którymi się często spotykam. Chodzimy razem do teatru, wyjeżdżamy na długie weekendy, celebrujemy nasze urodziny. To jest czas dla mnie, żeby odpocząć troszeczkę i zatęsknić.

Pani Beato, czego mogę pani życzyć?

Ciekawych wyzwań artystycznych.

Beata Ścibakówna
Beata Ścibakówna
Beata Ścibakówna
Źródło: MWMEDIA

#ZZA KADRU — to cykl Aleksandry Czajkowskiej, która rozmawia o kultowych filmach z kultowymi aktorami. Jak wspominają pracę na planie, czy przyjaźnie zawarte wtedy przetrwały do dziś, czy film stał się przepustką do sławy i jakie sceny nie pojawiły się na ekranie? Tego wszystkiego dowiecie się w kolejnych wywiadach.

Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim newsy rozrywkowe, kulturalne i show-biznesowe, ale znaczną częścią naszej codziennej pracy są także cykle i wywiady, które regularnie pojawiają się na stronie. Możecie nas znaleźć również na InstagramieFacebooku i TikToku. Dziękujemy Wam za wspólnie spędzony czas.

podziel się:

Pozostałe wiadomości