Olga Bończyk o karierze, śmierci mamy, trudnym dzieciństwie i rozwodach. "Mimo że jestem sama, nie czuję się samotna" [WYWIAD]

Olga Bończyk
Olga Bończyk
Źródło: MWMEDIA
#ZZA KADRU Olga Bończyk wychowała się w niesłyszącej rodzinie, jednak od dziecka wiedziała, że jej przeznaczeniem będzie scena. Dziś jest znaną aktorką, a także wokalistką, która nie wie, co znaczy "osiąść na laurach" i cały czas pracuje nad kolejnymi płytami. W rozmowie z Aleksandrą Czajkowską Olga Bończyk poruszyła trudne tematy związane z dzieciństwem, rodzicami, początkami w zawodzie, hejtem, a także powiedziała o relacji ze Zbigniewem Wodeckim.
  • Olga Bończyk w rozmowie z Aleksandrą Czajkowską powiedziała o muzyce i początkach w aktorstwie. "Ktoś doradził mi, abym nie mówiła o moim wykształceniu muzycznym, bo może mi to przeszkodzić w karierze"
    • Kilka miesięcy temu Olga Bończyk wydała płytę "Wracam", która jest ukłonem w stronę osób, którym zawdzięcza swoją karierę
      • Olga Bończyk wróciła wspomnieniami do czasów szkolnych, kiedy przeżyła prawdziwe piekło. "Mierzyłam się z ogromnym brak akceptacji, cały czas byłam na marginesie mojej klasy"
        • Aktorka wspomniała o śmierci rodziców i chorobie mamy. "Byłam wtajemniczona w rzeczy, o których dziecko wcale nie powinno wiedzieć"
          • Olga Bończyk w wywiadzie powiedziała również o rozwodach, relacji z Jackiem Bończykiem i o Zbigniewie Wodeckim. "Musiałam boksować się z oszczerstwami na swój temat"

            Aleksandra Czajkowska, cozatydzien.tvn.pl: Mam wrażenie, że w Polsce nie docenia się osób, które mogą pochwalić się kilkoma talentami jednocześnie. Czy pani odczuła to w swoim życiu? Że ta mnogość jak aktorstwo, śpiew, malowanie, mogą wbrew pozorom przeszkadzać w karierze?

            Olga Bończyk: Hmmm, pytanie inne niż wszystkie… Czasami słyszę żartobliwie, bo nikt nie powie tego ze złością, "czy nie za dużo umiem?". Odpowiadam wtedy z uśmiechem, że "gdy przychodziłam na ten świat, stanęłam do kolejki, gdzie było mniej chętnych, a można tam było sobie wybrać talenty na życie". Rzeczywiście muszę przyznać, że zostałam obdarowana wieloma zdolnościami. Potrafię radzić sobie w życiu, jestem aktorką, śpiewam, maluję obrazy, piszę teksty, komponuję, produkuję swoje płyty, mam manualne uzdolnienia, świetnie gotuję. Nie wiem, czy to talent, ale przychodzi mi to łatwiej niż innym. Czasami łapię się na tym, że staram się zmilczeć, że się na czymś znam.

            Dlaczego?

            Pamiętam, że kiedy zaczynałam karierę w Warszawie, bardzo zależało mi na tym, żeby zbudować siebie jako aktorkę. Ktoś doradził mi, abym nie mówiła o moim wykształceniu muzycznym, bo może mi to przeszkodzić w karierze. Trudno było to jednak ukryć. Dlatego potem wiele razy usłyszałam, że nie można zajmować się wszystkim, że powinnam zdecydować, czy chcę być aktorką, czy wokalistką. Było mi przykro i chwilami czułam się bezradna. Próbowałam bronić się przykładami z zagranicy: Barbry Streisand chyba nikt nie pytał, czy chce być aktorką, wokalistką, producentką czy reżyserką. Nikt nie odważyłby się jej zarzucić, że łapie wiele srok za ogon. A ja musiałam często przełknąć tę "żabę" i czułam, że jestem w jakiś sposób dyskryminowana. Ale nie trzeba daleko szukać, np. Michał Bajor, również wybrał estradę podobnie jak wielu innych aktorów. Całe szczęście dzisiaj się to już zmieniło. Dziś dla aktora potencjał wokalny jest dodatkowym atutem. Jest już sporo muzycznych teatrów, szkół, zaczynają pojawiać się produkcje muzyczne w Polsce. Wiele się zmienia. Niemniej jednak czasami zdarza mi się usłyszeć jakąś uszczypliwą uwagę. Tyle że dziś nie mam z tym problemu, nie odbieram tego osobiście i myślę, że najważniejsze jest to, że udaje mi się wykorzystywać mój potencjał, i sama wybieram, którą drogą podąża moja kariera.

            To przykre, że już na samym starcie czuła pani, że musi ukrywać swoje zdolności.

            W szkole muzycznej wszyscy jechaliśmy na jednym wózku, potem byłam w szkole wokalno-aktorskiej, więc rozwijanie się w kierunkach artystycznych było czymś wręcz pożądanym.

            To kiedy poczuła pani, że lepiej o tym nie mówić?

            Po studiach. W Warszawie wszystko zaczynałam od nowa, łącznie z tym, że wyszłam za mąż i zmieniłam nazwisko. Pomimo dużego dorobku we Wrocławiu i tego, że moje panieńskie nazwisko już tam coś znaczyło, postawiłam na aktorstwo. Zaczęłam pracować w dubbingu i tu natychmiast moje wokalne możliwości zostały wykorzystane. Jednak, kiedy w serialu "Na dobre i na złe" zaśpiewałam "Jego portret", otworzyły się dla mnie drzwi estrady. Posypały się zaproszenia do udziału w różnych koncertach telewizyjnych i z automatu zostałam przesunięta do sekcji artystyczno-estradowej i…zaczęły się schody. Bo liczyłam na to, że moja kariera na szali dość sporego sukcesu serialowego zacznie się rozwijać, a w zamian kilka razy usłyszałam, że z racji tego, że pojawiam się w programach muzycznych, estradowych, reżyserzy nie chcą mnie obsadzać.

            Olga Bończyk
            Olga Bończyk
            Źródło: MWMEDIA

            Czyli wpadła pani do szufladki.

            Tak, ale postanowiłam z tym nie walczyć, nie chciałam udawać, że moja muzyczna działalność ma dla mnie mniejsze znaczenie, bo tak nie było. Jestem muzykiem i tak się czuję. Poza tym honoraria estradowe były znacznie wyższe od tego co można było otrzymać za dzień zdjęciowy czy w teatrze, więc ten argument też nie był bez znaczenia. Zwłaszcza że byłam dopiero po studiach i zależało mi na tym, aby zbudować swoją pozycję na rynku i tak ułożyć sobie życie zawodowe, by móc się godnie z mojej pracy utrzymać.

            Te początki w Warszawie, były dla pani łatwiejsze z uwagi na wsparcie męża, który można powiedzieć, był "kolegą z branży"?

            Nie wiem, czy łatwiejsze. Jacek też był na początkowym etapie, więc nie odczuwałam, że jego obecność u mojego boku miałaby mi w czymś pomagać. Albo wygrywałam casting, albo nie. Odkąd pamiętam, zawsze miałam szczęście do spotykania właściwych ludzi na swojej drodze w odpowiednim czasie. Dostałam się na blisko 10 lat w krąg świata dubbingowego. Szybko okazało się, że mój potencjał aktorski i wokalny świetnie się tam sprawdza. Zaczynałam od nagrywania gwarów, czyli byłam kimś, kto wypełniał film pobocznymi rolami, ale uczyłam się od najlepszych, bo od Krzysztofa Kołbasiuka czy Jacka Czyża. Przez te 10 lat brałam udział w ważnych produkcjach dla świata dubbingowego, ale poczułam, że chcę robić inne rzeczy, rozwijać się. Niedługo później wygrałam casting do roli Edyty w "Na dobre i na złe". Więc nie wiem, czy było łatwiej, ale na pewno miałam dużo szczęścia, że spotykałam ludzi, którzy pozwolili mi u swego boku rozwijać mój potencjał.

            Miała pani momenty zwątpienia?

            Bardzo często (śmiech). Pierwsze takie poważne było ok. 25 lat temu. Moja kariera w dubbingu wprawdzie była bardzo rozpędzona, ale ciągle mi brakowało jakiegoś serialu, czy filmu, żebym mogła się sprawdzić przed kamerą. Pomyślałam sobie, że jeśli tylko tyle miałabym wycisnąć z aktorstwa, ile daje mi dubbing, to będę szukać jakiejś alternatywy. Mam taką cechę, że kiedy czuję życiową blokadę, zaczynam układać plan B, albo i nawet C (śmiech). Wtedy wymyśliłam sobie, że pójdę do szkoły charakteryzacji telewizyjno-teatralnej, bo mam manualną łatwość, z natury jestem estetką, więc upiększanie czy kreowanie rzeczywistości bardzo mnie ciekawiło. Wybrałam tę szkołę, żeby nie oddalić się za bardzo od świata artystycznego, ciągle być blisko niego, tyle że z innej strony. I skończyłam tę szkołę. Dostałam nawet już propozycję pracy, ale pojawił się casting do "Na dobre i na złe" i wszystko się odwróciło. Los nie pozwolił mi uciec od aktorstwa i sceny, ale umiejętności charakteryzatorskie pozostały, więc jeśli będę kiedyś mogła pobawić się pędzlami, to służę pomocą (śmiech).

            Wspaniałe zrządzenie losu.

            Wiele razy słyszałam, że jako artystka nie zrobiłam nic wielkiego. Nie dostałam przecież Oscara ani Złotego Lwa — to prawda. Nie gram też w polskich topowych produkcjach, a i w serialach nie ma mnie za dużo. Zawsze jednak miałam poczucie, ze to co ma do mnie przyjść, to przyjdzie. Pracuję na scenie i czuję się na niej szczęśliwa i spełniona. Dla jednych to za mało, dla mnie to cały mój świat i spełnienie marzeń z dzieciństwa. Nie umiem się pchać i podawać na tacy. Z szacunkiem oglądam polskie seriale i filmy, i myślę, że dla mnie również znalazłoby się tam miejsce, ale skoro nie jestem tam zapraszana, najwidoczniej tak ma być. Dziś tak łatwo jest zostać osobą rozpoznawalną, zdobyć czyjeś uznanie, nie reprezentując sobą nic. Ja wyrastałam i budowałam swoją karierę w czasach, kiedy naprawdę trzeba było coś umieć i to nie mało. Nie wiem, jak długo jeszcze będę pracować na scenie, ale wiem jedno, że moja praca to cały mój świat i nie pozwolę sobie tego odebrać. Chciałabym też, aby projekty, spektakle czy koncerty, w których biorę udział były na najwyższym poziomie. Abym mogła się jeszcze czegoś nauczyć i co najważniejsze, aby nigdy nie zejść poniżej poziomu, który sobie dawno temu wyznaczyłam.

            Zależy pani na zdaniu innych. Jak znosi pani krytykę?

            Jeśli jest to krytyka konstruktywna, to chętnie ją przyjmuję. Taka krytyka zawsze mnie budowała. Gdy ktoś mówił mi, co było dobrze, a co źle, starałam się wyciągać z tego lekcję, analizowałam i natychmiast poprawiałam błędy. Ale bardzo źle znosiłam, jak pisano o mnie nieprawdziwe rzeczy, zwłaszcza wtedy gdy kilkanaście lat temu na polski rynek weszła prasa brukowa i czytałam o sobie historie wyssane z palca...

            Co pisali o pani?

            Ileż ja miałam romansów, kilka życiorysów (śmiech).

            A co panią najbardziej zaskoczyło?

            Że jeden z moich rzekomych kochanków kupił mi samochód.

            Miły byłby to prezent (śmiech).

            Gdybym go otrzymała, to owszem, ale ja ten samochód kupiłam sama, za własne pieniądze. Nigdy w życiu nikt mi nie kupił samochodu, więc nie ukrywam, że tamten moment przelał czarę goryczy.

            Olga Bończyk
            Olga Bończyk
            Źródło: MWMEDIA

            To było jednak umniejszanie, deprecjonowanie pani.

            Tak, poczułam, że nie mam jak się bronić. Postanowiłam więc nie dawać już nigdy nikomu medialnej pożywki. Do tamtego momentu często bywałam na eventach, korzystałam z zaproszeń na bankiety czy rozdania nagród. Dziś z trudem można mnie wyciągnąć na jakąś imprezę. Nie kupuję gazet z nieautoryzowanymi wywiadami, nie zaglądam na portale, które przedrukowują podejrzane teksty. Ponieważ kłamstwo medialne mnie dotyka i sobie z tym nie radzę, to nie uczestniczę w tym. Ale jeśli krytyka jest konstruktywna, chętnie jej wysłucham. Ostatnio jeden z krytyków napisał recenzję mojej najnowszej płyty, i choć całą płytę obsypał komplementami, szczegółowo analizując wszystkie jej aspekty, to przyznał też, że jedna piosenka a w zasadzie jej aranżacja nie przypadła mu do gustu i będzie sięgał po jej oryginał. I ja to szanuję. Sztuka jest rzeczą gustu. Nie musi wszystkim podobać się to samo.

            O muzyce i nowej płycie też będę chciała porozmawiać, ale zanim do tego dojdziemy, chcę dopytać, kiedy zauważyła pani, że media interesują się pani życiem prywatnym?

            Odkąd stałam się osobą rozpoznawalną, czyli od chwili gdy dołączyłam do serialu "Na dobre i na złe". Jednak od 2008 r., kiedy to zdecydowanie wycofałam się z "bywania" w towarzystwie, to medialnie wokół mojej osoby zdecydowanie przycichło. Nie dzielę się swoim życiem prywatnym, a na moich społecznościówkach zamieszczam wyłącznie informacje zawodowe. Za to kiedy wypłynie jakakolwiek informacja prywatna, natychmiast jest rozdmuchiwana we wszystkich mediach. Mam jednak świadomość, że to jest nie do uniknięcia.

            Nie toczyła pani nigdy batalii sądowych?

            Nie toczyłam, a mogłabym. Ja mam chyba już taką naturę, że mnie jest szkoda czasu na ludzi, którzy mają złe intencje. Nie mam się czego wstydzić w życiu i nie będę udowadniała, że jestem uczciwa, pracowita i zasługuję na szacunek, bo ci, którzy są w moim życiu naprawdę blisko, mogą to potwierdzić. Nie jestem wielbłądem i nie będę udawała, że nim nie jestem.

            Chciałam zapytać o rodzinę, bo kiedy zaczęto się interesować pani życiem prywatnym, to słowo pisane w prasie miało inną "moc". Jak oni na to reagowali?

            Tak naprawdę nie musiałam nic tłumaczyć, bo moja mama zmarła, kiedy miałam 18 lat, ale gdyby żyła podejrzewam, że bardzo źle by to znosiła. Mojego tatę również to ominęło, ponieważ on zmarł, kiedy jeszcze gazety pisały prawdziwe informacje, a recenzje były pisane rzetelnie. Zbierał te wycinki o mnie i przechowywał. A brat, ponieważ też jest muzykiem, to doskonale zna dzisiejsze realia życia artystycznego i tego, z czym ludzie rozpoznawalni muszą się mierzyć, więc mnie wspiera. Zna mnie i nigdy się ode mnie nie odwrócił.

            Muzyka jest z Panią od dziecka. W marcu ukazał się pani nowy album "Wracam", który jest powrotem do początków muzycznych, do jazzu i gospelu, do Spirituals Singers Band. Skąd taki pomysł?

            Jedną z osób, od których mogłam się uczyć, na początku mojej drogi był Włodek Szomański, czyli założyciel zespołu Spirituals Singers Band, z którym zaraz po maturze zaczynałam swoją karierę wokalną, pierwszą profesjonalną pracę zawodową na scenach europejskich. To był dla mnie genialny start, a Włodek Szomański był pierwszą osobą w moim dorosłym życiu, która otworzyła mi drzwi do tej prawdziwej, dużej sceny. I po 38 latach, wracam do tamtych czasów i tego człowieka, który nauczył mnie śpiewania i funkcjonowania w zespole, w którym się śpiewa na 6 głosów. Rozkochałam się w tym i pomyślałam sobie, że jestem w takim punkcie mojego życia i tyle umiem wokalnie, że warto to wyśpiewać. Mam też świadomość, że choć jestem w świetnej formie, to nie wiadomo, ile lat będę mogła cieszyć się jeszcze praca na scenie. Pomyślałam więc, że to fantastyczny moment, żeby zrobić coś, czego w Polsce nikt jeszcze nie zrobił — sama ze sobą zaśpiewać na 6 głosów. To ukłon w stronę Włodka Szomańskiego, który dziś już nie żyje, ukłon w stronę tamtych lat, w stronę tych ludzi, z którymi pracowałam. Praca nad tą płytą, była jednak mierzeniem się ze swoimi słabościami. Miałam wiele momentów zwątpienia, myśli, że tego nie nagram. Że to jednak niemożliwe. Trzaskałam drzwiami, wychodziłam ze studia, a za pół godziny wracałam, ćwiczyłam frazy i nagrywałam je od nowa. Cieszę się, że udało mi się to zrobić i że dziś z dumą pokazuje ten krążek moim bliskim, przyjaciołom, ludziom, którzy we mnie wierzyli, ale też i tym drugim, którzy nigdy we mnie nie uwierzą, ale tu nie chodzi o nich, ale o mnie.

            A czy kiedykolwiek w jakimś procencie chodziło o nich? Czy chciała im pani coś udowodnić?

            Tak, na początku kariery. Myślę, że dużo osób na starcie ma poczucie, że chce zaimponować innym. Ja dopiero około czterdziestki zdałam sobie sprawę, że to nie o to chodzi, tylko o mnie. Zaczęłam się w sobie wzmacniać i dzisiaj zbudowałam Olgę Bończyk taką, na jaką mnie stać i robię rzeczy, które naprawdę chcę. Kiedy nagrywałam tę płytę, wiele osób pytało, po co to robię, że to płyta do szuflady. Ale im więcej słyszałam głosów, że ta płyta nie ma sensu, ty bardziej czułam, że warto ją nagrać. Dziś wiem, że to mój najambitniejszy projekt i że naprawdę warto było spędzić przy mikrofonie ponad tysiąc godzin, żeby ją nagrać.

            Olga Bończyk
            Olga Bończyk
            Źródło: MWMEDIA

            Ponad tysiąc godzin?!

            Tak, ale nie dlatego, że jestem taka niezdolna (śmiech). Ponieważ w Polsce nie nagrywa się takich płyt, nie mogłam się nikogo poradzić, jak się nagrywa taki materiał, bez instrumentów, bez pomocy jakiegokolwiek sampla. Musiałam więc nagrywać metodą prób i błędów.

            Pięknie pani o tym opowiada, ale to musi być bardzo wyniszczające.

            Bardzo. To pierwszy taki projekt w moim życiu, po którym czuję się tak bardzo zmęczona. Jeśli ktoś się mnie zapyta, czy będzie druga taka płyta, to bez namysłu powiedziałabym, że nie. Bo tylko ja wiem, ile zabrało mi to czasu i jak bardzo musiałam siebie poprzekraczać.

            Słucham tego co Pani mówi i czuję w pani spokój i ogromną siłę, chęć do działania. Cała pani historia jest niesamowita, pochodzi pani z niesłyszącej rodziny, jednak muzyka była z panią od dziecka, ten niesamowity zbieg zdarzeń, ale i trudności, które miała pani po drodze, jak to, że była pani szykanowana w szkole, nękana z powodu rodziców, to musiało być naprawdę bardzo trudne. Jak udało się to wszystko pozbierać i przekuć na coś dobrego?

            To wszystko, o czym pani powiedziała, zdarzyło się w moim życiu. Mierzyłam się z ogromnym brakiem akceptacji, cały czas byłam na marginesie mojej klasy, zawsze czułam, że nie jestem akceptowana, a jeśli jestem to w stylu "jeśli już jesteś, to bądź". Nigdy się nie przyjaźniłam z nikim z klasy, ale od zawsze czułam, że szkoła muzyczna to drzwi, do spełnienia moich marzeń. Od 5. roku życia wierzyłam, że zostanę artystką. Jak tylko słyszałam jakąś piosenkę, uczyłam się jej na pamięć, zakładałam maminą spódnicę, brałam skakankę do ręki, podkradałam szminkę, malowałam usta, stawałam przed lustrem i wyobrażałam sobie, że ta publiczność po drugiej stronie na mnie czeka. Marzyłam o tym, żeby stać na scenie i czułam, że szkoła muzyczna jest tym dziwnym korytarzem, który muszę przejść niezależnie od wszystkiego. Do tej pory pamiętam dzień, w którym kończyłam szkołę, odbierałam dyplom. Wracałam przez park, przez który chodziłam 12 lat do szkoły. Pamiętam, to wypełniające mnie szczęście, że idę ostatni raz tym kawałkiem drogi i miałam w głowie, żeby nigdy więcej tam nie wracać, bo... to nie były najlepsze lata mojego życia, po prostu musiałam je przetrwać. Ta szkoła była dla mnie poligonem, który miał mnie nauczyć jak osiągać w życiu to, co chcę. Zahartowałam się na całe życie. Czasami, kiedy ktoś chciał mi podciąć skrzydła, to miałam przed oczami moich rodziców, którzy z pełną determinacją, w świecie pełnym ciszy wychowali dwoje muzyków. Nigdy nie zmarnuję tego, co dla mnie zrobili. Żadne złe słowo, żadna złośliwość, żaden źle napisany artykuł o mnie, potwarz, czy próba zgniecenia mnie nie złamie mi kręgosłupa, ponieważ wiem, kim jestem, wiem, skąd wyszłam i wiem, dokąd idę.

            To musiało być niezwykle trudne. Wspomniała pani o rodzicach, o tym, co dla pani zrobili. W jednym z wywiadów znalazłam zdanie, które mnie mocno uderzyło, cytuję: "Od szóstego roku życia wiedziałam, że mama szybko umrze". Bała się pani każdego dnia?

            Tak, ponieważ nowotwór zawsze wzbudza strach i zwątpienie. Ja miałam sześć lat, kiedy mama miała 37 i amputowano jej pierś, więc była młodziutką kobietą, kiedy została okaleczona. Ówczesne metody leczenia skazywały ją na potworny ból i cierpienie. Jeździłam z mamą do lekarzy jako tłumacz, byłam wtajemniczona w rzeczy, o których dziecko wcale nie powinno wiedzieć. Byłam świadkiem umierania jej koleżanek z sali, na której leżała. Później mama miała przerzuty, więc patrzyłam na jej cierpienie, gdy jechała na kolejne naświetlania czy kolejny zabieg. Całą rodziną błagaliśmy Boga, żeby dał jej jeszcze rok, potem kolejny. Mama przeżyła 13 lat, próbując uciec kostusze spod jej kosy, ale zmarła w 1986 r. Ja pisałam wówczas maturę, a wcześniej w kwietniu wybuchła elektrownia w Czarnobylu. To wydarzenie wywołało taką falę progresji tej choroby, wśród ludzi, którzy się jakoś trzymali do tej pory, że śmiertelność chorych na raka była gigantyczna. Mama zmarła kiedy miałam 18 lat, zdążyłam jej jeszcze powiedzieć, że dostałam się na studia. Kiedy wchodziłam w dorosłe życie, bardzo jej potrzebowałam, jej rad. Popełniłam kilka błędów, ale najwidoczniej tak musiało być.

            Wyniosła pani z domu wartości, które ukształtowały w pani kręgosłup moralny.

            Tak, rodzice wpajali nam wiele mądrych, człowieczych rad, które dziś niestety nie są już na czasie, bo obecnie trzeba mieć skórę nosorożca, żeby przetrwać w tej branży. Czuję jednak, że to, co dali mi rodzice, jest bliskie mojej skórze i zwyczajnie ludzkie. Mama nauczyła mnie takiej empatii, że czasami się w tym zagalopowuję. Zawsze mówiła, żebym żyła tak, aby nikt przeze mnie nie płakał, i oczywiście robię wszystko, żeby tak było, natomiast to, ile razy ja płakałam przez kogoś, to nawet nie zliczę. Kolejna rzecz, którą jest mi najtrudniej wymazać z głowy — żyj tak, żeby nie być dla nikogo ciężarem. To przy mojej naturze "Zosi samosi" sprawia, że ja wszystko robię za siebie, ale i za innych, i to mi nie służy. Choć miliony razy obiecywałam sobie, że będę asertywna, nauczę się odmawiać, stawać po swojej stronie, to niestety — nie umiem żyć inaczej. Nawet gdy czuję i widzę, że to jest dla mnie złe, to nie umiem się z tego wyleczyć. Ale co zrobić (śmiech).

            To musi być bardzo trudne.

            Tak, ciężko mi z tym, bo też chciałabym, żeby o mnie zadbano, czasem sobie myślę, że fajnie byłoby, żeby ktoś mi powiedział: teraz sobie poleż, a ja ci przyniosę kawę, zrobię obiad, cokolwiek.

            Ale nie próbowała pani, czy nigdy nie dała sobie szansy, nie stworzyła okazji, na to, żeby to ktoś się panią zaopiekował?

            Nawet jeżeli miałam taką okazję, to natychmiast we mnie po ciuchu tajemnym skrótem przychodzi taka myśl, że chcę się odwdzięczyć. I czar pryska (śmiech). Nie umiem brać, czuję, że mam odruch oddawania, odwdzięczania się.

            Dlaczego po rozwodzie została pani przy nazwisku męża? Nie chciała wrócić do tego wrocławskiego — Bocek?

            Nie chciałam. Z Jackiem rozstaliśmy się w ogromnym szacunku, przyjaźni i nawet do głowy mi nie przyszło, żeby zmienić nazwisko, a poza tym to nazwisko miałam już rozpędzone medialne. Jacek nigdy nie oczekiwał ode mnie zmiany nazwiska, raczej chciał, żebym przy nim została. Po latach jeszcze zanim się ożenił po raz drugi, podziękował mi, że zostałam przy jego nazwisku, więc myślę, że nie zrobiłam niczego wbrew sobie, ani Jackowi. Czasami żartujemy, że jak odniosę jakiś sukces, mogę się czymś pochwalić, to zawsze mówię mu, że pracuję na jego nazwisko (śmiech). Wyszło to bardzo naturalnie i normalnie. Nikt się nie czuje z tym niekomfortowo.

            Ma pani dobre relacje byłymi mężami. Nie ma między wami złej krwi. Jak udało się wam to wypracować?

            Rzeczywiście, nie ma. Cały ten proces rozpadów związków udało nam się przeprowadzić bardzo kulturalnie, z dużym szacunkiem do siebie, ale i z tą świadomością, że dłużej to nie mogło trwać. Myślę, że między nami nie było żadnych niedomówień, a kiedy padła deklaracja, że się rozwodzimy, to dalsze spotkania przebiegały tak, jakbyśmy się spotykali w formie koleżeńskiej. Została w nas wdzięczność za tamten czas, choć wiadomo, że decyzja o rozstaniu poprzedzona była zdarzeniami, które doprowadziły do rozwodu.

            To musiało wymagać dużo pracy, żeby schować tę dumę do kieszeni.

            Tak, to prawda.

            Mówiła pani, że na początku kariery media pisały o pani nieprawdziwe informacje, dlatego przestała pani to czytać, chodzić na ścianki, udzielać się dla własnego spokoju, ale 7 lat temu, znowu została pani wciągnięta w tę medialną przepychankę bez zgody. 22 maja minęło 7 lat od śmierci Zbigniewa Wodeckiego.

            Zostałam przeczołgana, to prawda. Nie dano mi przeżyć tej żałoby. Nie ukrywam, że to jest jedna z najtrudniejszych rzeczy w moim życiu. Bo to, że kiedyś ktoś dorobił mi narzeczonych, czy ta sprawa z samochodem nie odbiły się na mnie tak, jak to. Niezależnie od tego, ile kto wiedział na temat naszej relacji ze Zbyszkiem, to wydaje mi się, że w obliczu tak trudnego momentu, jakim jest śmierć, przeczołgiwanie osoby, która była blisko niego, jest tak bardzo niemoralne i tak bardzo nieludzkie, że ja nie potrafiłam sobie z tym poradzić. W obliczu tego wszystkiego, przygniecenia samym faktem śmierci, tego, że media zaszczuły mnie w sposób nieprawdopodobny, spowodowały, że nie potrafiłam spokojnie myśleć i uporać się z tematem, który był najtrudniejszy, czyli sama śmierć. Musiałam boksować się z oszczerstwami na swój temat. Wtedy ostatnią rzeczą, jaką chciałam, to włączyć się w jakąś polemikę. I się nie włączyłam, więc lał się strumień wyzwisk, pomówień, szczucia na mnie i patrzyłam na to wszystko przez jakiś taki ogromny ból. Cały czas zastanawiałam się nad tym, co się dzieje z ludźmi, co musi być w człowieku, żeby nie mógł zrozumieć, ze taki moment jak śmierć, powinien być otulony chwilą ciszy. Ten czas był dla mnie niezwykle trudny, blisko rok nie umiałam sobie z tym poradzić i niosłam w sobie potworny ciężar i niezgodę na to, co się wydarzyło, ale kiedy ten kurz opadł, zaczęłam podnosić się z kolan. Patrzę spokojnie na otaczający mnie świat i czuję, jak wiele się we mnie pozmieniało. Mam jeszcze większy dystans do ludzi, którzy szarżują słowem przyjaźń i za często go używają. Śmierć to bardzo trudny moment, to jest tak trudna chwila, że należy jej się cisza, wyrozumiałość i szacunek. Mnie to zabrano… Najgorszemu wrogowi tego nie życzę.

            Wiesław Michnikowski, Olga Bończyk, Zbigniew Wodecki, Michał Bajor, Tomasz Stockinger
            Wiesław Michnikowski, Olga Bończyk, Zbigniew Wodecki, Michał Bajor, Tomasz Stockinger
            Źródło: KAPiF

            Pod koniec 2021 r. wypuściła pani świąteczną piosenkę ze Zbigniewem Wodeckim. Czekała pani kilka lat ze względu na nagonkę?

            Nie, ja musiałam to sobie sama poukładać. Dopiero po kilku latach poczułam, że Zbyszek by się cieszył. Ta kolęda miała być wydana w 2017 r., oczywiście wtedy nie mogła się ukazać, ale pomyślałam, że szkoda, żeby ta piosenka nie ujrzała światła dziennego. Kiedy już nie czułam takiego bólu, postanowiłam to zrobić, ale nie było to związane z hejtem. Teraz mnie to już nie dotyka. Dziś już nie mam nawet żalu do tych ludzi. Nie chcę mieć w sobie takich emocji. Myślę, że Zbyszek z drugiej strony bardzo mi dopinguje i trzyma za mnie kciuki.

            Jest pani szczęśliwa?

            Tak, jestem, ale to jest trudne pytanie — co rozumiemy przez słowo szczęście. W życiu prywatnym nadal jestem sama, więc tak dla ogółu społeczeństwa jest mnie pół, ale mimo wszystko tak nie uważam, bo to życie, które wiodę samodzielnie, choć nie samotnie też jest szczęściem. Mimo że jestem sama, nie czuję się samotna. Spełniam swoje marzenia, realizuję się na wielu polach zawodowych. Przez to, że nie mam życia prywatnego, to rozbudowałam życie zawodowe, w związku, z czym jestem szczęśliwa, bo naprawdę wiele zrobiłam. Pewnie szczęśliwsza byłabym, gdybym mogła to szczęście z kimś dzielić, ale jest, jak jest i nie będę się z tym boksować. Ciągle wierzę w to, że jeśli ktoś lub coś ma przyjść do mojego życia, to po prostu się tak wydarzy. Niczego nie będę na siłę sobie wmawiać, że jeszcze zbuduję rodzinę, że jeszcze ktoś będzie szedł ze mną ramię w ramię, bo już parę razy próbowałam i wiem, że to nie jest takie proste, zwłaszcza na tym etapie życia.

            Ja już mam 56 lat i mam swoje nawyki, przyzwyczajenia, priorytety i tez trudno byłoby mi się rozstać, z tym że musiałabym z czegoś zrezygnować, żeby podzielić się tym czasem z drugą osobą. Nie wiem, czy jeszcze umiem, bo się trochę rozkokosiłam w tym swoim życiu. Ale jestem szczęśliwa i przede wszystkim myślę, że to, co jest najlepsze w tym moim szczęściu, to jest to, że ja naprawdę zaczęłam kochać siebie, rozumieć siebie, mam ze sobą wspólny język, nie podkopuje sama siebie, nie robię nic przeciwko sobie, stoję zawsze po swojej stronie, nie rezygnuje ze swoich priorytetów, ale niczego nie robię kosztem kogoś. Jeśli mam wybór, to wybieram siebie, co w moim życiu nie zawsze było takie oczywiste. Mam poczucie, że umiem zadbać o siebie. I w dużej części mi się to udaje.

            #ZZA KADRU — to cykl Aleksandry Czajkowskiej, która rozmawia o kultowych filmach z kultowymi aktorami. Jak wspominają pracę na planie, czy przyjaźnie zawarte wtedy przetrwały do dziś, czy film stał się przepustką do sławy i jakie sceny nie pojawiły się na ekranie? Tego wszystkiego dowiecie się w kolejnych wywiadach.

            Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim newsy rozrywkowe, kulturalne i show-biznesowe, ale znaczną częścią naszej codziennej pracy są także cykle i wywiady, które regularnie pojawiają się na stronie. Możecie nas znaleźć również na InstagramieFacebooku i TikToku. Dziękujemy Wam za wspólnie spędzony czas. 

            Autor: Aleksandra Czajkowska

            Źródło zdjęcia głównego: MWMEDIA

            podziel się:

            Pozostałe wiadomości