Janek Kietliński był świadkiem wybuchu we Lwowie. "Osłoniłem głowę rękami"

Janek Kietliński o wybuchu we Lwowie
Janek Kietliński o wybuchu we Lwowie
Źródło: Prywatne archiwum Janka Kietlińskiego
Janek Kietliński, syn Beaty Tadli był we Lwowie, kiedy rakieta uderzyła kilkaset metrów od niego. Huk, krzyki i panika, które towarzyszyły kłębom dymu, na długo zostaną mu w pamięci. W rozmowie z Aleksandrą Czajkowską dla serwisu cozatydzien.tvn.pl 22-latek wyznał, że mimo przygotowania się na taką ewentualność, nie spodziewał się, że będzie tego świadkiem.

Janek Kietliński od początku wybuchu wojny w Ukrainie udziela się społecznie i pomaga uchodźcom w znalezieniu mieszkania. Organizuje również zbiórki, które trafiają do osób najbardziej potrzebujących. W sobotę podczas wyjazdu do Lwowa 22-latek był świadkiem wybuchu. Rakieta uderzyła zaledwie kilkaset metrów od niego. W rozmowie z nami opowiedział o szczegółach swojego wyjazdu.

Janek Kietliński o wybuchu we Lwowie: zarządziłem, że musimy wskoczyć do rowu

Aleksandra Czajkowska, cozatydzien.tvn.pl: Janek, byłeś we Lwowie, kiedy rosyjskie rakiety uderzyły tuż obok ciebie. Pojechałeś tam z darami, które zbierałeś kilka dni wcześniej?

Janek Kietliński: Zbiórka, którą organizowałem, jest jeszcze w Warszawie i zostanie dostarczona w sobotę przez mojego tatę, natomiast ja musiałem dostać się do Lwowa w poprzedni weekend, dlatego że byłem tam umówiony z wolontariuszami. Mój znajomy, który jest wolontariuszem z Francji, pojechał do Lwowa, żeby zawieźć tam ekipę telewizyjną z granicy. Byłem umówiony z nimi, że dołączę do międzynarodowej grupy wolontariuszy, którzy tam działają. Nasz transport miał wyjeżdżać tego samego dnia, więc plan pierwotny był taki, że pojadę z tym, co zbierałem, ale z uwagi na to, że część dostaw przeciągnęła się na kolejny tydzień, nie było sensu jechać, zanim te transporty dojadą. Znalazłem w sieci organizację, która jeździ między Polską a Lwowem i postanowiłem, że się do nich dołączę. Łącznie była nas czwórka, kierowca, jego partnera i przyjaciółka. 

Do Lwowa dojechaliście spokojnie? Nic nie wydarzyło się po drodze?

W piątek nocowaliśmy niedaleko granicy i w sobotę rano przekroczyliśmy ją, zajęło nam to 10-15 minut. Na początku jechaliśmy do miasteczka Nowołyńsk, ponieważ tam organizowana jest pomoc humanitarna przez burmistrza tego miasteczka, co zresztą pokazuje w swoich mediach społecznościowych. To bardzo sympatyczne małe miasteczko, w którym mieszkańcy bardzo się angażują. Tam zostawiliśmy większość naszej pomocy i dopiero stamtąd wyruszyliśmy do Lwowa, późnym popołudniem. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę na postój, to nie była męcząca podróż, drogi są tam dużo lepsze niż kiedyś, a droga z Nowowołyńska to godzina do Lwowa. 

Wjechaliśmy na teren miasta. Będąc w jego centralnej części, zobaczyliśmy wojskowy punkt kontrolny, ich jest dużo po drodze, ale nie wszystkie są aktywne. To bardzo surrealistyczne doświadczenie, bo jedzie się przez drogę, przez wieś i gdzieś tam widzisz, jak ludzie pracują na polu, jeżdżą traktorami, mijasz nowoczesne stacje benzynowe, a dalej widzisz zasieki, jeże na czołgi, okopane punkty kontrolne, to jest straszne.
Ostatnio był we Lwowie
Jan Kietliński pojechał do Ukrainy z misją humanitarną
Ostatnio był we Lwowie
Źródło: InstaStories/Jan Kietliński

Poza granicami miasta toczy się normalne życie?

Tak, podobnie jak do niedawna w samym mieście. Były otwarte zakłady pracy, poza godziną policyjną ludzie funkcjonowali całkiem normalnie. Zachodnia Ukraina przyjęła bardzo wielu uchodźców wewnętrznych, 12 mln osób, to głównie tam potrzebna jest ta pomoc.

Janek Kietliński o sytuacji we Lwowie

Jak zareagowałeś, gdy usłyszałeś wybuch?

We Lwowie punkt kontrolny jest  na środku dużego skrzyżowania, obok są zupełnie nowe bloki, nie wiem, czy są oddane jeszcze do użytku. Podjechaliśmy do niego i podawaliśmy wojskowemu nasze paszporty i w tej sekundzie usłyszeliśmy ogromne uderzenie, mniej więcej kilkaset metrów od nas, zaraz za tymi blokami. Powiedziałem tylko, że uderzyli rakietą, to było takie pół sekundy zwątpienia, że to nie może być prawda, że tu się nic do tej pory takiego nie działo, że w mieście są przecież różne odgłosy, ale ten dźwięk był tak głośny i tak charakterystyczny, że nie dało się go pomylić z niczym innym. Po upływie tej sekundy zobaczyliśmy kłęby dymu wyrastające za blokami i już wszyscy wiedzieliśmy, co się stało. Po chwili uderzyły kolejne rakiety i więcej dymu. Patrolujący uciekł, ludzie zaczęli wychodzić z samochodów, porzucać je, biec. Zarządziłem, że musimy schować się do rowu, krzyknąłem, że wychodzimy z samochodu już teraz.

Co się działo później?

Staliśmy w punkcie kontrolnym na szerokiej, czteropasmowej jezdni i pomyślałem sobie, że to może być kolejny cel, jest tam dużo wojskowych i cywili, dlatego chciałem jak najszybciej zejść z ulicy. Wskoczyliśmy do rowu, położyłem się na plecach, szybko przeanalizowałem, że obok są dwa domy, ale najlepiej było zostać przy krawędzi rowu, tam były drzewa, krzaki. Obserwowaliśmy kłęby dymu, ale już nie było wybuchów. Nie spodziewałem się, że do czegoś takiego dojdzie, zanim jeszcze dotrzemy do celu. Byliśmy na to gotowi, wiedzieliśmy, że jedziemy do kraju objętego wojną, ale wyobrażenia, a to, co się przeżyło, to całkiem dwie różne rzeczy. Miałem tam zostać tydzień, więc spodziewałem się, że mogą pojawić się jakieś naloty, alarm bombowy, na wszystko byłem przygotowany, natomiast nie spodziewałem się, że zaskoczy nas to w chwili, kiedy wjeżdżaliśmy do miasta.

Po tym jak wyszliśmy z tego rowu, nadbiegł żołnierz i powiedział nam, że mamy biec za nim, wszyscy ruszyliśmy do schronu, przeskakiwaliśmy przez worki z piaskiem. W schronie było też 100 innych osób, zwykli ludzie wracający z zakupów, nastolatki, masę cywili. Wszyscy krzyczeli: "wyłączajcie telefony, wyłączajcie telefony!", żeby nie robić zdjęć, nie nagrywać, nie mówili tego do nas, ale między sobą. Usiadłem na ziemi, osłoniłem głowę rękami. Z tyłu głowy miałem już myśli, że naprawdę coś zaraz w nas uderzy, że za chwilę to się wydarzy, byliśmy przerażeni, byliśmy wszyscy przerażeni. Po chwili powiedzieli przez krótkofalówkę, że możemy wyjść, że już nie ma zagrożenia. Wróciliśmy jak najszybciej do samochodu, podobnie jak pozostali i odjechaliśmy. Uznaliśmy, że nie jedziemy do miasta, tylko wracamy do granicy, bo to jest niebezpieczne teraz. 

Ruszyliśmy do granicy i pomyślałem sobie, że przez 20-30 minut przeżyliśmy to, co ludzie we wschodniej i centralnej Ukrainie mają codziennie przez miesiąc, strach, ten okropny odgłos rozbijających się rakiet, ten paniczny lęk, kiedy nie wiesz, czy to zaraz nie spadnie na ciebie, bo nie jesteś w stanie tego skontrolować, nie widzisz ich, one lecą z taką prędkością, że nie możesz nic zrobić.

Słucham tego i mam ciarki...

Staram się zawsze zachowywać zimną krew w sytuacjach kryzysowych, mam też tatę, który był reporterem wojennym i słuchając tych historii od dziecka, wiedziałem, że musimy uciec z tej drogi, wejść do tego rowu i osłonić się, żeby nie być na widoku. Jechaliśmy tam z własnej woli, bo chcieliśmy pomóc i byliśmy zaskoczeni, podobnie jak inni mieszkańcy, którzy we Lwowie czegoś takiego jeszcze nie widzieli, bo od początku wojny nie dochodziło do takich sytuacji w tym mieście. 

Widziałem, że w sieci pod niektórymi artykułami pojawiły się wpisy internautów na mój temat, które nie ukrywam, że są przykre. Nie zamierzam się nad tym rozwodzić, ale chodzi mi o to, że my pojechaliśmy tam z własnej woli, nikt z nas nie miał na tym zbijać ani kapitału, ani popularności. Byłem tam z organizacją, która odpowiada przed tysiącami ludzi, darczyńców. Oni relacjonują wszystko w internecie, żeby też pokazać, gdzie dokładnie trafiają te rzeczy. Muszą rozliczać każdy paragon, każde wydane rzeczy i mieć to udokumentowane, żeby nikt im niczego nie zarzucił. Więc to nie jest chwalenie się, naprawdę. Wolałbym zachowywać pewną anonimowość, bo robię to z poczucia misji, a nie dla rozgłosu, co jest żenujące. Poznałem w trakcie pracy na granicy osoby, które robią to w takich celach, osoby, które jeżdżą robić zdjęcia, nagrywać relacje na Instagram, a nie są w stanie wesprzeć chociaż złotówką zbiórki lub przywieźć jednej pary butów. 

Janek Kietliński i wolontariusze w Ukrainie
Janek Kietliński i wolontariusze w Ukrainie
Janek Kietliński i wolontariusze w Ukrainie
Źródło: Prywatne archiwum Janka Kietlińskiego

Na drugi dzień znów pojechaliście w głąb Ukrainy. Nie bałeś się?

Planujemy już kolejny wyjazd do Lwowa, być może już w środę tam pojadę. Wiadomo, że był jakiś dyskomfort, były te nerwy, kiedy zbliżaliśmy się do przejścia granicznego, ale wszyscy jednogłośnie stwierdziliśmy, że jedziemy. Nerwowo spoglądaliśmy na niebo i słuchaliśmy syren, które są przerażające. Przypominają tylko i wyłącznie filmy science fiction. Kiedy wjechaliśmy do obwodu lwowskiego, słuchaliśmy radia ukraińskiego, leciała muzyka i nagle to zostało przerwane złowrogim dźwiękiem syren i instrukcją, żeby szukać ukrycia, przygotować zapasy żywności, wyłączyć światło, prąd. Te syreny zaraz ustały. Kiedy wjeżdżaliśmy do Lwowa, to zagrożenie zostało odwołane, jak się okazało, tylko teoretycznie. 

Jeśli chcesz wesprzeć zbiórkę organizacji, kliknij TUTAJ.

Oczy całego świata skierowane są w stronę Ukrainy i nasze również. Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim o rozrywce, kulturze i show-biznesie, ale trudno przejść obojętnie wobec tego, co dzieje się u naszego sąsiada. Dlatego będziemy pisać o wsparciu, jakie płynie z Polski dla mieszkańców Ukrainy. Najważniejsze informacje znajdziecie tu:

podziel się:

Pozostałe wiadomości