Rafał Zawierucha o ojcostwie, aktorstwie, relacji z rodziną i hejcie. "Nie zważam na to, co ludzie o mnie powiedzą" [WYWIAD]

Rafał Zawierucha
Rafał Zawierucha
Źródło: MWMEDIA
#ZZA KADRU Rafał Zawierucha należy do grona najpopularniejszych aktorów w Polsce. Na koncie ma już sporo sukcesów, a niedawno do kin trafił nowszy film z jego udziałem - "Wieczór kawalerski". W rozmowie z Aleksandrą Czajkowską aktor powiedział m.in.:
  • o miłości do aktorstwa i planach, jakie ma związane z tym zawodem. "Chciałbym spróbować swoich sił jako producent"
  • o wierze i o tym, dlaczego wzmacnia go w trudnych i tych dobrych momentach. "Sukces uczy mnie tylko tego, żeby mieć więcej pokory i iść za swoimi marzeniami"
  • o tacierzyństwie i życiu w małżeństwie. Aktor powiedział, jak bardzo zmieniły go ostatnie miesiące. Chce, żeby córka poszła w jego ślady?
  • o relacji z rodzicami i 23 rodzeństwa. "Z bratem mieliśmy różne okresy jakiejś bezsensownej walki samców"
  • o najważniejszych życiowych rolach, współpracy z Quentinem Tarantino i o filmie "Wieczór kawalerski".
  • Więcej wywiadów z cyklu "ZZA KADRU" znajdziesz tutaj.

Aleksandra Czajkowska, cozatydzien.tvn.pl: Nie sposób nie zauważyć, że bardzo aktywnie uczestniczy pan w walce o wynagrodzenia dla artystów z platform streamingowych. Ostatnio spędził pan długie godziny w Sejmie. Jest jakaś szansa na zmianę?

Rafał Zawierucha: Bardzo miło, że pani porusza ten temat. To był bardzo ważny dzień. Odbywało się czytanie projektu ustawy o prawie autorskim, gdzie przekładaliśmy nasze postulaty, ważne dla całego środowiska twórców, artystów. Umilamy wszystkim czas, tworząc filmy, audiobooki, słuchowiska radiowe i wszyscy na tym korzystają oprócz nas, twórców. Trzymamy kciuki, żeby coś się zmieniło, mamy jeszcze parę zaplanowanych rzeczy, jeżeli posłowie będą z tym zwlekali. Ale przede wszystkim chodzi tu o wprowadzenie postulatów europejskich, dzięki którym to wszystko zostałoby uregulowane.

Widzi pan jakieś światełko w tunelu?

Widzę i mam nadzieję, że niebawem wszystko się skończy dla nas dobrze.

Resztę artykułu przeczytasz pod materiałem wideo:

Michalina Robakiewicz i Aleksandra Czajkowska
Jacy rodzice, takie dzieci? 17. Michalina Robakiewicz o porównaniach do mamy, aktorstwie i relacji z ojcem
Źródło: cozatydzien.tvn.pl

Panie Rafale, w tym roku kończy pan 38 lat. Ma pan bardzo ciekawy dorobek na koncie. Czy właśnie tak, jako mały chłopiec, wyobrażał sobie pan swoje dorosłe życie? W ogóle zastanawiał się pan nad tym, jak ono będzie wyglądało?

Wie pani co? Myślę, że to przerosło moje oczekiwania i marzenia. Bo z radością mogę powiedzieć, że jestem spełnionym i zawodowo, i rodzinnie człowiekiem, dla którego najważniejsze jest po prostu bycie sobą. I nie zważam często na to, co ludzie o mnie powiedzą. Tylko dążę do tego, aby moje wartości były na pierwszym miejscu.

Jakie to są wartości?

Szacunek do drugiego człowieka, szacunek do siebie, wiara w Boga, świadomość tego, po co właściwie istniejemy. Bo faktycznie wiem, po co właściwie tu jesteśmy. I nigdy nie wątpiłem, że życie jest piękne, nawet z wszelkimi trudnościami, z którymi się spotykamy. Wydaje mi się, że ta świadomość obecności tego kogoś ponad tym wszystkim bardzo pomaga w zniesieniu wszelkich porażek, ale też i sukcesu.

Sukcesu?

Tak, bo sukces uczy mnie tylko tego, żeby mieć więcej pokory i iść za swoimi marzeniami. A porażki uczą mnie tego, że droga, którą obrałem, jest jak najbardziej słuszna dla mnie. I chyba tak wyobrażałem sobie jako dziecko, że będę szedł taką drogą.

Tę wiarę, wyniósł pan z domu czy ona przyszła do gdzieś po drodze?

Wyniosłem ją z domu, jeszcze od pokolenia dziadków. Mama ubierała nas i szliśmy do kościoła. Wiedzieliśmy, że tak trzeba, nie buntowaliśmy się przed tym. Ten aspekt duchowy był dla mnie bardzo ważny i pomocny szczególnie w tym, co później do mnie przyszło — czyli aktorstwo. Ono polega na tym, żeby uruchamiać się duchowo, żeby tę duszę wyciągać na wierzch, żeby zagłębiać się we wszystkie kolory ludzkiego wnętrza. Nie tylko w te jasne, ale i w ciemne. I tak też jest z wiarą. Przecież nie zawsze wierzymy we wszystko. Często wątpimy, często narzekamy, często nie doceniamy. Wydaje mi się, że tam jest jeszcze ktoś wyżej, kto też jest odpowiedzialny albo współodpowiedzialny za nasze życie.

Zastanawiam się, czy jest jakaś postać realna, którą chciałby pan zagrać na ekranie?

Dużo mam takich marzeń aktorskich. Może jakiś człowiek demolka, albo coś w kierunku życia artysty, może malarza, może rzeźbiarza. Moje ukochane marzenie, to zagrać superbohatera, który ratuje świat.

A postać reżysera? Mówię tutaj o Romanie Polańskim, którego już zagrał Pan u Quentina Tarantino.

Jeżeli taki film by powstawał, to bardzo chętnie. Quentin chciał pokazać te lata świetności Hollywood, w których Polański żył. Myślę, że spokojnie stanąłbym w szranki castingowe. Ale skoro Tarantino mnie wybrał na Polańskiego, to może i ktoś inny też by wybrał.

Liliana Komorowska — aktorka mieszkająca od lat za granicą, została ostatnio zapytana o pana karierę w Stanach Zjednoczonych. Powiedziała, że ona mogłaby ruszyć, gdyby zdecydował się pan zamieszkać na stałe w Stanach. Czy w ogóle bierze pan to pod uwagę?

Z Lilianą rozmawialiśmy o tym kilkukrotnie. Zdaję sobie sprawę, jak dużo jest rzeczy do zrobienia w Polsce, gdzie mamy wspaniałych filmowców, twórców, producentów, którym naprawdę zależy, żeby te produkcje odnosiły sukcesy. Ale też zdaję sobie sprawę z tego, jaką świeżość oferuje obecnie kino światowe i hollywoodzkie. Na razie nic więcej nie mogę na ten temat powiedzieć.

Takie marzenia miałem już za pierwszym razem, kiedy wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, na warsztaty u Roberta Wilsona. Powiedziałem, że chcę tam wrócić i tam pracować.

Ile lat to było przed Tarantino?

Dziesięć lat. Lubię celebrować takie wspomnienia, bo to był moment, kiedy w 2008 r. rodzice mnie żegnali w Warszawie na lotnisku, na samolot do Nowego Jorku, a w 2018 roku żegnali mnie na lotnisku do "Pewnego razu... w Hollywood". To piękny moment, piękne wspomnienie, ale też to pokazuje, że nie warto nic przyspieszać w życiu. Ziarno wpada i ono kiełkuje. Warto o nie dbać.

Zawsze miał pan takie spokojne i rozważne podejście, że co ma się wydarzyć, to się wydarzy?

Tak, nawet jak rozbijałem auta (śmiech).

Rozbijał pan auta?

Tak, były takie epizody, ale nic poważnego się nie stało. Wszystko się wyklepało z kumplami (śmiech).

To były czasy studenckie rozumiem? (śmiech)

Jeszcze licealne. Należałem do dobrze wychowanych chłopców. Trzeba po prostu się odnaleźć w życiu, w danej sytuacji, ale nie dać się puścić, odrywając sznurek od balona.

5 lipca do kin trafił nowy film z Pana udziałem - "Wieczór kawalerski", który to zapowiadał się błogo, a nieoczekiwanie zamienił się w krwawą jatkę. Ciekawi mnie, czy pan był kiedykolwiek uczestnikiem lub świadkiem takich niebezpiecznych sytuacji.

Nazwisko zobowiązuje, a ja same takie sytuacje ściągam na siebie (śmiech). Byłem w różnych trudnych sytuacjach, ale zawsze wychodziłem bez szwanku. Nie mówię tu tylko o jakichś stłuczkach samochodowych. Byłem nawet świadkiem epicentrum pewnej bijatyki kiedyś w Warszawie, gdzie wzięli mnie za jednego z bandytów. Ale potem się okazało, że jednak ja byłem przechodniem.

Czyli zawsze wychodził pan cało z takich niebezpiecznych sytuacji?

No tak, jakoś się stało, że wychodziłem cało.

Od dwóch lat jest pan mężem, więc muszę zapytać, czy miał pan wieczór kawalerski?

Miałem, ale co się działo w Vegas, zostaje w Vegas (śmiech). Film "Wieczór kawalerski", wydaje mi się, że przywołuje fajne wspomnienia u panów. A co do mojego wieczoru było świetnie, jedzenie przygotował mój brat. Pojechaliśmy do zaprzyjaźnionego miejsca, gdzie jeżdżę konno. Wszystko było bez telefonów, bez żadnego kontaktu ze światem. Więc było naprawdę super.

Natomiast w filmie "Wieczór kawalerski" też się tak zapowiadało, że wszystko będzie świetnie. Piękna willa, super kumple, ciekawe aktywności. Nastąpił niezwykły splot okoliczności, przypadkowy. Co się oczywiście może wydarzyć, bo często jesteśmy świadkami różnych nieporozumień. A to nieporozumienie przeszło na poziom, którego się nie spodziewaliśmy, bo właśnie na tym polega kino, żeby rozciągać te nieprawdopodobieństwa do granic możliwości. Ale robota była przednia, bawiliśmy się super. I mam nadzieję, że tak też widzowie będą się bawić w kinie. W "Wieczorze kawalerskim" jest wszystko to, czego dawno w filmie nie było. Kobiety, wino, śpiew, gangsterzy.

W obsadzie są m.in. Jan Wieczorkowski, Mateusz Banasiuk i Joanna Opozda. Jak wyglądała wasza współpraca na planie?

To jest super, że się znamy i nikt nie ma problemu z dawaniem sobie uwag, czy podkręceniem jakiejś sytuacji. Reżyser miał troszeczkę inną wizję, więc jego było ciężko przekonywać do pewnych pomysłów, które wynikały z naszego doświadczenia aktorskiego. Bardzo miło wspominam czas spędzony na planie, reżyser to super człowiek, który chce wprowadzać świeżość i jakość w polskim kinie, do tego z budżetem i z obsługą.

Zastanawia mnie, czy są osoby, z którymi nie chciałby pan grać w jednej produkcji?

Prywatnie do niektórych osób z naszej branży mnie w ogóle nie ciągnie, ale oddzielam prywatę od zawodowstwa. Mam przyjaciół w gronie aktorskim, z którymi się spotykam, ale z kim nie muszę, to nie mam takiej potrzeby. Ja też nie jestem zupą pomidorową, żeby wszyscy mnie lubili, więc też się nie narzucam. Robię swoje. Często wychodzi również, że mamy błędne myślenie o kimś, kierujemy się pozorami, a później możemy się miło zaskoczyć. Lubię pracować z ludźmi, którzy traktują ten zawód serio i dla których zawód aktora jest najpiękniejszym zawodem i powołaniem.

A co pan myśli o zachowaniu, kiedy rodzic jest aktorem, kocha to, co robi, spełnia się w tym, ale nie chce, żeby jako dziecko robiło to samo? Niektórzy uważają, że to jest hipokryzja, a niektórzy się z tym zgadzają, ponieważ jest to niestabilny zawód, więc woleliby, żeby ich dzieci mogły się realizować w czymś innym.

Moi rodzice nie chcieli, żebym był aktorem, ale u mnie w rodzinie nie było dotąd żadnego aktora. Ja jestem pierwszy, ale też rozumiem ludzi, którzy nie chcą, żeby ich dzieci szły tymi drogami. My z żoną chcemy dawać naszym dzieciom przestrzeń do podejmowania decyzji. Chcemy im pokazać świat. Czy nasza córka zostanie stewardessą, koszykarką, siatkarką, aktorką, czy osobą pracującą w finansach, to będziemy ją kochać i wspierać tak, jak nas wspierali rodzice. Rozumiem, dlaczego rodzice-aktorzy odradzają ten zawód swoim dzieciom, też gdzieś mam z tyłu głowy taką myśl, że wolałbym, żeby córka nie została aktorką, bo to nie jest stabilny świat. To świat dziwnych przekroczeń granic, gdzie niestety kobiety mają zupełnie inaczej niż mężczyźni.

Zawsze myślał pan o rodzinie, czy to przyszło z czasem?

Mój dziadek wziął ślub, jak miał 40 lat.

I to był jego pierwszy ślub?

To był jego pierwszy ślub. Ja wiedziałem, że chęć posiadania rodziny przyjdzie w swoim czasie. Na studiach o tym nie myślałem. To był czas na zabawę, imprezy, nieprzespane noce i pobudki nad Wisłą. Ale wiedziałem, że to przyjdzie. Byłem o to spokojny. I wiem, że nasz życiorys jest już tam gdzieś zapisany. Trzeba tylko dobrze odczytywać znaki.

Kiedy poznał pan swoją żonę, od razu wiedział pan, że to jest osoba, z którą chce spędzić całe życie?

Tak, od razu to wiedziałem. Czasami trzeba poczekać, aż będziemy gotowi, jak nadejdzie "ten czas".

Od pięciu miesięcy spełnia się pan w nowej roli — w roli taty. Jak się pan czuje?

Nie chcę przebywać poza domem (śmiech). Chcę być z moimi ukochanymi dziewczynami. To jest magia, to całkowicie zmienia życie mężczyzny, ale i uświadamia mu, po co ono jest. Mimo że mam bardzo troskliwą żonę, to jednak ta świadomość odpowiedzialności, ojcowskiej miłości, rodzicielstwa, wsparcia, ale tych też trudnych chwil, nieporozumień itd., to wszystko pokazuje, że nie żyjemy dla siebie na tym świecie. Na tym etapie poświęciłem sobie naprawdę wiele czasu, teraz chciałbym go poświęcić żonie i córce.

Pięknie pan mówi o tacierzyństwie, o posiadaniu własnej rodziny. Co się zmieniło w panu?

Jeszcze mocniej się wzruszam. Jest mi łatwiej wyrażać emocje. Bo kiedy widzę ten mały skarb, który każdego dnia się uczy wszystkiego na nowo, ruchu, świadomości, to jest niesamowite doświadczenie.

Nie da się nie zauważyć, że rodzina jest dla pana bardzo ważna. Z wielką czułością mówił pan o dziadkach, ale chciałabym wspomnieć o pana rodzicach, którzy prowadzili rodzinny dom dziecka, przez co ma pan aż 23 rodzeństwa. Utrzymuje pan z nimi kontakt?

Z niektórymi tak, w większości mamy kontakt. Wspierają nas, odwiedzają nas. Mamy dobry czas razem.

O pana bracie — Grzegorzu, w mediach również można było usłyszeć — wygrał on jedną z edycji "MasterChefa", co sprawiło, że stał się rozpoznawalny. Jakie macie relacje?

Z rodzeństwem wspieramy się, kochamy, ale jak to z rodzeństwem — mamy też spiny (śmiech). Z bratem mieliśmy różne okresy jakiejś bezsensownej walki samców. On był trzy lata starszy, więc, że tak powiem, wykorzystywał już swoje umiejętności do tego, żeby mną manipulować (śmiech). Ale to były właśnie takie młodzieńcze czasy. Nie obchodziliśmy się ze sobą delikatnie. U nas był krótki loncik i nadal tak jest. Ale teraz podchodzimy do tego inaczej. Kiedy byliśmy pokłóceni, zawsze mi to ciążyło na sercu i dążyłem do jak najszybszej zgody. A poza tym brat gotuje tak dobrze, że nie ma co się z nim kłócić (śmiech).

Często po zagraniu jakiejś roli na ekranie przychodzi do pana myśl, że mógłby ją pan zrobić inaczej?

Tak, często tak mam. Czasami zauważam, że mógłbym coś zrobić inaczej, szczególnie kiedy przyjąłem rolę i myślałem, że to będzie super projekt, a okazywało się inaczej. Ale nie zawsze niestety mamy na to wpływ, bo jest jeszcze reżyser, montażysta, producent. Często było tak, że jak odmawiałem, to zaraz przychodziło coś lepszego.

Są w ogóle rzeczy w pana życiu, których pan żałuje?

Matthew McConaughey w autobiografii "Zielone światła" dużo pisał o odrzucaniu ról. Też o tym, że one do niego nie przychodziły, pisał ile przez to przeleżał na kanapie u kumpla itd. Skoro tacy znakomici aktorzy nie mają czasami pracy, a Matthew uważam, za jednego z najlepszych aktorów, to myślę, że nie ma się co obawiać.

A pan miał takie momenty, kiedy leżał na kanapie u kumpla? Mówię tu o momentach załamania, kiedy nic nie przychodziło?

Bardziej takiego wkurzenia, co robię nie tak, ale później odpuszczałem i skupiałem się na tym, co jest tu i teraz. Trzeba wiedzieć, kiedy nie przeskoczę tego, nie wybiję muru głową. Ale zawsze wtedy była myśl, żeby przeczekać, ale nie stać w miejscu. Nie lubię siedzieć bezczynnie, więc brałem, co było.

I co to było?

Kiedy kończyłem szkołę teatralną, nie miałem pracy, a trzeba za coś żyć. Poszedłem do znajomego, który był menedżerem w jednej z restauracji i powiedziałem, że chcę przejść kurs kelnerski i pracować jako kelner. Prawie mnie już zatrudnili, ale dostałem główną rolę w filmie u Andrzeja Barańskiego.

W "Księstwie"?

Tak i właśnie ta rola zaważyła na tym, że Tarantino wziął mnie do swojego filmu. Nawet nie wiemy, co może wpłynąć na naszą przyszłość. I nie musimy wiedzieć, ale warto to zauważać.

Były momenty, że chciał się Pan przebranżowić?

Nie, nawet w momentach przestoju wiedziałem, że ja będę dalej aktorem. Jednak dopełnieniem mojej drogi byłoby stanięcie po drugiej stronie kamery.

Jako reżyser?

Jako producent. Chciałbym spróbować swoich sił, natomiast wiem, jaka to jest ogromna praca, ale kocham kino, kocham tę robotę i kocham widzieć obrazy. Więc myślę, że prędzej czy później to zrobię niestety (śmiech).

Dlaczego niestety?

Bo wiem, że są osoby, które będą niepocieszone, jeśli mi się uda. Ale nie przejmuję się nimi. Nie mam czasu się z nimi boksować. Często jest też tak, że sami napędzamy hejt, przez co ta kula śnieżna robi się coraz większa.

Trudno się z panem nie zgodzić, ale zastanawia mnie, czy nigdy nie chciał pan się nikomu odgryźć za np. bezpodstawną krytykę?

Ale za co się tu odgryzać? Czytałem kiedyś komentarze o sobie. W jednym ktoś mi zarzucił, że jestem rudy — nie jestem, więc z czym tu dyskutować (śmiech), albo: "Jaki aktor z niego?" - no taki jaki jest (śmiech). Dla mnie to nie jest powód do tego, żeby przekazywać to dalej ku uciesze gawiedzi. Jeśli mnie to zabolało, to po chwili przeszło. Nie ma co tego rozpamiętywać.

Które role były dla pana najważniejsze w całej karierze?

Romuald Cichoń w "Bogach", to była dla mnie niezwykle ważna rola. M.in. przez to, że spotkałem tam znakomitych twórców, ludzi z branży, przyjaciół, ale też cała historia była niesamowita. W "Behawioryście" również miałem ciekawą rolę, bo mogłem zagrać wścibskiego dziennikarza i pokazać trochę, jak funkcjonuje ten świat mediów. Oczywiście rola Romana Polańskiego w "Pewnego razu... w Hollywood" była niezwykle cenna, bo to pokazało mi zupełnie nowy świat i inne podejście do zawodu na planie produkcji, która kosztowała 114 milionów dolarów. Myślę też, że "Księstwo" było takim mocnym wejściem w karierę. Kiedy Andrzej Barański rzucił mnie do wody bez koła ratunkowego i powiedział: "pływaj". I serial "Przepis na życie" to była pasja, radość i to też mnie nauczyło podejścia w tym zawodzie. Tych ról było wiele. Ja po prostu kocham swój zawód i ludzi, z którymi pracuję i których spotykam na planie. To jest chyba najważniejsze.

Rafał Zawierucha
Rafał Zawierucha

#ZZA KADRU — to cykl Aleksandry Czajkowskiej, która rozmawia o kultowych filmach z kultowymi aktorami. Jak wspominają pracę na planie, czy przyjaźnie zawarte wtedy przetrwały do dziś, czy film stał się przepustką do sławy i jakie sceny nie pojawiły się na ekranie? Tego wszystkiego dowiecie się w kolejnych wywiadach.

Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim newsy rozrywkowe, kulturalne i show-biznesowe, ale znaczną częścią naszej codziennej pracy są także cykle i wywiady, które regularnie pojawiają się na stronie. Możecie nas znaleźć również na InstagramieFacebooku i TikToku. Dziękujemy Wam za wspólnie spędzony czas.

podziel się:

Pozostałe wiadomości