Michał Kempa do tej pory nie mówił o życiu prywatnym. Teraz zrobił wyjątek

Michał Kempa o życiu prywatnym i zawodowym
Michał Kempa
Źródło: MWMEDIA/Andras Szilagyi
Michał Kempa, zanim został prowadzącym "Mam talent", dwa razy odpadł z programu na etapie castingów. Raz w polskiej i raz w czeskiej edycji. W rozmowie z Aleksandrą Głowińską wspomina przygodę z talent show, największy przypał na rowerze i odpowiada na pytanie, na które dotąd unikał odpowiedzi.

Michał Kempa o "Mam talent"

Aleksandra Głowińska, cozatydzien.tvn.pl: Michał, trudno nie nawiązać do twojej spektakularnej kariery w „Mam talent”. Od uczestnika wyrzuconego z polskiej edycji, przez "wybuczanego" w czeskiej, do… prowadzącego. Jesteś z siebie dumny?

Michał KempaDziękuję za ten pogłębiony research. To nie jest powszechna wiedza. W zasadzie w trzech krajach byłem odrzucony, bo Czechy i Słowacja mają wspólną edycję „Mam talent”. I raczej nazwałbym to satysfakcją niż dumą.

Niektórzy mogliby się obrazić na format. „Ooo, nie chcieli mnie na castingach w tv, a teraz oferują pracę”. Tobie nie zabrakło dystansu.

Myślę, że to na mnie mogliby się obrazić producenci i polscy, i słowaccy, i czescy, ponieważ moje wcześniejsze próby uczestnictwa w dużej mierze były żartem z formatu. Mówiąc wprost: chciałem strollować „Mam talent”. Gdyby byli bardziej wrażliwi, mogliby to pamiętać i powiedzieć: „O, tego gościa nie przyjmujemy”. A przyjęli i to od razu na stanowisko prowadzącego, co jest bardzo ładną ironią losu.

Można to traktować jako rodzaj rekompensaty za brak zrozumienia żartu i odmowę azylu (śmiech).

Ja też nie rozumiałem tego żartu, bo mówiłem w obcym języku, którego nie znałem. Prawdopodobnie nikt go zresztą nie znał, bo wymyślałem go na bieżąco. To prawie czeski, który był trochę polski, więc niezrozumienie im wybaczam. Mieli pełne prawo. Ja też do końca nie wiedziałem, co robię.

Sprawdziło się, że do trzech razy sztuka. I przy trzecim razie pokonałeś samą Barbarę Kurdej-Szatan podczas castingu. Wiedziałeś, że stanąłeś w szranki z najbardziej lubianą polską blondynką w Polsce?

Myślę, że jest kilka blondynek, które teraz mogą czuć się delikatnie urażone, że to nie one są najbardziej uwielbianymi blondynkami w Polsce. Nie wiedziałem o tym, przyznaję. W ogóle nie wiedziałem, z kim staję „w szranki”. Było to tak sprytnie zorganizowane, że z nikim się nie mijałem, ani wchodząc, ani wychodząc. Oni niespecjalnie chcieli mi powiedzieć, ja niespecjalnie dopytywałem. W sumie wolałem nie wiedzieć. A czy do trzech razy sztuka… to się okaże, jak będzie kolejna edycja i mnie w niej zobaczycie. Może być tak, że dwa razy próbowałem i się nie udało, i za trzecim razem też się nie udało, tylko trwało dłużej, bo całą edycję. Poznałem kiedyś Barbarę Kurdej-Szatan, wydaje się bardzo miłą osobą, nie chciałbym nakręcać rywalizacji między nami. Albo inaczej. Ta rywalizacja będzie, jak przez kolejne kilka lat zagram w fajnych serialach, reklamach i będę miał 70 razy więcej obserwujących na Instagramie.

Nie chcę powiedzieć, że musiałeś wejść w buty Szymona Hołowni, ale przed tobą było dosyć trudne zadanie. Bałeś się porównań?

Mówiąc zupełnie szczerze, trochę nie doceniłem tego. Wydawało mi się, że to wejście w te buty, o którym mi zresztą wszyscy mówili i to pytanie było zresztą dokładnie tak sformułowane…

Przepraszam, naprawdę nie chciałam tak zapytać (śmiech).

Nie no, uciekłaś od tego, doceniam. Może nie zlewałem tego, raczej nazwałbym to patrzeniem z optymizmem. „Ludzie, no bez przesady, już coś potrafię, parę lat wchodzę na scenę z mikrofonem”. Próby z Marcinem wydawały się spoko, więc to nie będzie tak, że jak włączą się kamery, to ja nie będę miał nic do powiedzenia. Jednak okazało się, że program jest wymagający fizycznie. Castingi trwają kilkanaście godzin, z których 6-8 godzin prowadzący jest cały czas włączony. To znaczy, że cały czas nas nagrywają, kamera za nami chodzi, cały czas musisz coś mówić. Po pół godziny takiego kozaczenia zauważyłem, że nie mam już pomysłów, siły i chcę iść do domu. Może nie aż tak, ale w tę stronę to szło. Na początku zwłaszcza.

Zdziwiło mnie to, że ta rola jest aż tak trudna. A to, że byłem po Szymonie, dużo mi dało. Nie ukrywajmy, że rozgłos był duży właśnie z tego powodu. W tym samym czasie Janek Kliment zastąpił Agustina Egurrolę i z całym szacunkiem dla Agustina, ale za nim chyba mniej tęskniono, skoro o tym mówiło się mniej. Z racji tego, że wówczas Szymon był kandydatem na prezydenta, to było wejście w droższe buty. Było i nadal jest dosyć trudne. Dużo jest opinii, że to, co robię, jest gorsze. Są też głosy, że wychodzi lepiej, co mi bardzo schlebia, ale generalnie myślałem, że to przejdzie bokiem. Ale Szymon bardzo mocno wbił się w ten program, w związku z czym bycie kimś po nim, ale jakoś sobie jeszcze radzę. Gdybym się przejmował tym, co mówią, to nie robiłbym nic. Rzeczywistość medialna każdego dnia uczy mnie, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Dzisiaj ludzie są niezadowoleni, jutro zrobisz coś, za co cię pokochają, a pojutrze znowu będą niezadowoleni. Poza paroma wyjątkami, do których należy pewnie Dawid Podsiadło. Ludzie są wybredni. Raz lubią, raz nie lubią. I tak to się kręci.

A mieliście okazję pogadać? Szymon podszedł do ciebie i powiedział: dobra robota, czy nie było takiej rozmowy?

Widzieliśmy się tylko raz w garderobie w siedzibie TVN. Prowadziłem tego dnia „Szkło kontaktowe”, a Szymon był gościem jakiegoś innego programu. To było nasze jedyne spotkanie do dzisiaj. Poza tym mieliśmy miłą zaczepkę instagramową. Jak Wojewódzki i Kędzierski go zapytali, czy mu się podobało, to sprytnie wybrnął, bo odpowiedział, że nie oglądał. Myślę, że to dyplomatyczna odpowiedź. Nie ma między nami złej krwi, po prostu się nie znamy. Zresztą Szymon Hołownia jest bardzo zajętym człowiekiem, od kiedy jest w polityce, więc ja mu wierzę, że nie ma czasu oglądać „Mam talent”.

Praca na planie to nie tylko opowiadanie zabawnych żartów i zapowiadanie kolejnych występów, ale też ciężka fizyczna harówka. Non stop na nogach, w świetle lamp, z ciężkim makijażem.

To był dla mnie faktycznie duży wysiłek fizyczny, szczególnie że jestem chorowity. Szymon też był i to nas połączyło. Fatum prowadzącego. Marcin Prokop ma zawsze obok siebie gościa, który jest albo przeziębiony, albo chory. Byłem w tej sprawie u lekarza i okazało się, że mam wąski nos. Nie wiedziałem wcześniej, chociaż czułem, że jest dziwny. Długotrwały wysiłek głosowy powoduje u mnie hardcorową chrypę. Miesiąc mojego życia, od połowy czerwca do połowy lipca, wyglądał tak, że w weekendy kręciliśmy castingi i w niedzielę już traciłem głos. Przez kolejne dni odzyskiwałem głos, że go stracić w weekend podczas nagrywania kolejnych castingów. Byłem u siedmiu lekarzy. Potwierdziła się ta diagnoza. Chcieli mi operację robić, ale to kosztuje pieniądze, więc odpowiadałem, że może nie jest konieczna, żeby dali spokój. Potem skończyły się castingi i zapomniałem o sprawie. Podejrzewam, że podczas nagrań do kolejnej edycji będę miał ten sam problem, ale to już takie dywagacje otolaryngologiczne.

Michał Kempa o swojej pasji

Problemy zdrowotne, ciężka harówka, czasem totalny hardcore. Co robisz, żeby odreagować?

Po planie to idę do Planu B (śmiech). Warszawski, niepotrzebny żart. Dużo jeżdżę na rowerze. To moja odtrutka na wszystkie zawodowe zawirowania, ale jest ze mną dłużej, niż pracuję jako prowadzący. Nie mam swoich rytuałów.

Nie no, jazdę na rowerze jako lekarstwo na stres można chyba nazwać rytuałem. Jesteś gadżeciarzem? Ponoć rowerzyści są.

To jest ciekawe pytanie. Nikt nigdy tego wprost nie nazwał gadżeciarstwem. Może deprecjonuję niektóre gadżety, które mam. Ale kolarstwo szosowe, na które jest moda w Polsce, powoduje, że wydaje się na to za dużo pieniędzy. Z czasem kupuje się coraz więcej rzeczy związanych z rowerami: buty, ciuchy, okulary, kaski, komputery na rower, czyli liczniki. Całe mnóstwo dodatkowego sprzętu. Rynek się nakręca. Więc w pewnym sensie jestem rowerowym gadżeciarzem, bo nie potrafię sobie powiedzieć „stop” w tej kwestii.

Jeździsz nie tylko po Polsce. Jak się zwiedza świat na rowerze?

Nie zwiedziłem go aż tak wiele, bo jestem konserwatystą, jeśli chodzi o podróże i jeżdżę zwykle tam, gdzie już byłem. Rzadko wybieram nowy kierunek. Lubię jeździć w miejsca, które znam. Najchętniej wracam na Wyspy Kanaryjskie, bo tam można jeździć na rowerze cały rok. Południe Francji też jest super na rower, a kojarzy się głównie z jachtami i bogatymi turystami z Rosji. Kolarstwo ma swój alternatywny świat. Polakom Majorka kojarzy się z turystami z Niemiec, którzy chodzą wszędzie w samych slipkach. Tymczasem przez pozostałą część roku, kiedy tych turystów z Niemiec tam nie ma, jest prawdziwym kolarskim rajem, do którego przyjeżdżają z całej Europy. Moim rowerowym odkryciem był Wiedeń. Nie wielkie góry we Francji czy Hiszpanii.

Zdarzają się przypały na rowerze?

To było dosyć żałosne, ale też trochę śmieszne. W Warszawie, znowu w mieście, nie w wysokich górach, na Agrykoli, czyli najwyższej górze kolarskiej Mazowsza, postanowiłem się ścigać z kuzynem pod górę. To było 400 m. Wypuściłem go pierwszego, sądząc, że dam radę go dogonić. Jadąc pod górę, ale jednak dość żwawo, odpiął mi się pedał. Straciłem równowagę i zaliczyłem klasyczny szlif kolarski pośladkiem o asfalt. Ten pośladek przyjął całe uderzenie i na odcinku dwóch metrów praktycznie złączył w jedno ciało z nawierzchnią. Asfalt był moim tyłkiem, a mój tyłek był asfaltem. To było poniżające, bo przegrałem wyścig. Poza tym miałem gołą dupę. Odzież kolarska jest dosyć cienka, więc po szlifie kolarskim wszystko było widać. Z tym gołym tyłkiem musiałem wracać do domu. Na szczęście nie miałem daleko, ale wszyscy sąsiedzi mogli mnie zobaczyć. Zresztą życie z asfaltem w tyłku jest dość nieprzyjemne. Więc tak, zdarzają się przypały (śmiech).

Michał, jak umawialiśmy się na wywiad, powiedziałeś, że mówienia o sobie nigdy nie masz dość.

No tak. Jak sama zresztą widzisz.

Jak na taką deklarację, w sieci nie ma zbyt wielu informacji o tobie.

Bo nikt nie pyta.

Michał Kempa o życiu prywatnym

Czytając twoją metryczkę, czyli taki zbiór dotychczas dostępnych informacji, natknęłam się na informację, że kobiety są zainteresowane twoim stanem cywilnym. Pytam więc w imieniu Polek: czy Michał Kempa jest zakochany? Twoje serce jest wolne?

Na pewno jestem zakochany w sobie. Czasem, jak wpisuję w Google „Michał Kempa”, to zawsze wyświetla się „żona”. Skrupulatnie unikam odpowiedzi na to pytanie, ale chyba nie będzie to wielkim zaskoczeniem, jeśli powiem, że jest wolne. Zapraszam, mam tutaj 57m2, wszyscy się pomieścimy.

Teraz musisz przygotować się na lawinę prywatnych wiadomości.

Nie wiem, czy na lawinę. Myślę, że część dziewczyn może stwierdzić, że 57m2 to trochę za mało.

Skończyłeś prawo. Adwokatowi umiejętność krasomówstwa z pewnością się przydaje. Przekona sędziego jak nie argumentami, to urokiem osobistym. Ty to masz. Nie przychodzą do ciebie takie myśli: „A może ta telewizja to jednak nie to”?

Przychodziły, dlatego długo trwał ten rozbrat. Do pewnego momentu nie byłem pewny, kim chcę być. Plan początkowo zakładał, że będę i prawnikiem, i komikiem.

Joanna Jabłczyńska jest i prawniczką, i aktorką. Jak widać, da się to połączyć.

Ale aktorka brzmi jednak poważniej niż komik. Praca w dwóch zawodach prowadziła do rozdwojenia jaźni. Jak się coś robi, to trzeba to robić porządnie i najlepiej, jak to jest jedna rzecz. Stwierdziłem, że porządnie będę komikiem. Było mi się łatwiej na tym skupić, kiedy nie miałem z tyłu głowy, że zaraz będę musiał założyć garnitur i udawać grzecznego, poważnego Michała Kempę. Czułem, że nie jestem w stanie w ciągu kilku minut przełączać się na inny tryb życia. Póki co ta decyzja się opłaca. A czy tak będzie dalej? Zobaczymy. Chociaż zawód prawnika nie gwarantuje, że będziesz zarabiał świetne pieniądze i nie będziesz się musiał martwić o przyszłość. To zawód, w którym jest dużo wyrzeczeń, stresów i kompromisów.

Trudniej jest być komikiem czy prowadzącym program, który opowiada żarty?

Nie wiem, czy to jest możliwe do porównania, bo to jednak trochę inna robota. Bycie komikiem jest trudne. Nie tylko w Polsce, ale wszędzie na świecie. Z jednej strony wydaje się łatwy i przyjemny; robisz to, co lubisz. Opowiadasz. Ludzie się z tego śmieją. A czasami, kiedy nie idzie tak dobrze, bywa najgorszym zawodem świata. Rola prowadzącego jest inna. Prowadzący nie jest gwiazdą wieczoru. Prowadzący ma powodować, by inni się nimi stawali. Kiedyś mi ktoś powiedział, że dobry prowadzący to ten, którego się nie zapamiętało, bo to znaczy, że wszyscy inni, którzy występowali i których on zapowiadał, zrobili takie wrażenie, że prowadzący ich nie przebił ani byciem lepszym od nich, ani gorszym, bo to też trochę o to chodzi. Jeśli kiedyś prowadzący Michał Kempa zapowie Michała Kempę, będę mógł powiedzieć, kiedy się lepiej czułem.

O bycie komikiem zapytałam nie bez przyczyny. W Polsce wystarczy jeden nietrafiony żart i Twitter organizuje #MichalKempaIsOverParty.

No właśnie o to chodzi. Kiedy muzyk nagra piosenkę, która nie przypadnie ludziom do gustu, nie musi liczyć się z tym, że jego porażka będzie przedmiotem szerokiej dyskusji. A komik z dużym audytorium, kiedy rzuci żart, który okaże się przestrzelony, a przestrzelenie zazwyczaj wiąże się z dużą kontrowersją i tym, że się kogoś obraziło, bo prawie każdy żart może w jakimś stopniu kogoś dotyczyć, musi liczyć się z konsekwencjami. To zawód mimo wszystko wysokiego ryzyka.

Konsultujesz czasem swoje żarty?

Bywa, że tak. Ale to najczęściej nie prowadzi do niczego dobrego. Niewiele razy ktoś mi podpowiedział dobrze. Sam jestem zawsze pełen wątpliwości wobec tego, co robię, więc jeśli ktoś z zewnątrz również ma jakieś zastrzeżenia, to rodzi to kolejny milion moich własnych wątpliwości. Gdybym miał tego wszystkiego słuchać, to nic bym nie robił, bo wszędzie widziałbym jakieś minusy.

Baczysz na poprawność polityczną? Starasz się formułować wystąpienia tak, by na pewno nikogo nie obrazić, czy wychodzisz z założenia, że to tylko żarty, taka konwencja, więc może się przydarzyć?

„Może się przydarzyć” to dobre określenie, bo ani nie zakładam, żeby kogoś urazić, ani też się specjalnie nie pilnuję, żeby nikogo nie dotknąć. Musisz wiedzieć, do kogo mówisz. Każda publiczność jest inna. Teraz mi o tym dziwnie opowiadać, bo od niespełna roku nie mam regularnych występów, głównie z powodu pandemii. Na sale nałożono ograniczenia, co nie do końca mi się podobało. Przerzuciłem się na działalność telewizyjno-internetową. Mogłem sobie na to pozwolić i to było super. Mówię jednak z perspektywy osoby, która od dziesięciu lat występuje na scenie. Podstawą jest dotrzeć do ludzi, którzy przyszli „pod scenę”. Jak widzę więcej siwych włosów niż zwykle, to staram się rzadziej przeklinać. Nie trzeba być profesorem psychologii, żeby ocenić, co danej grupie może się bardziej spodobać, a co kompletnie nie. Nigdy nie miałem tak, żeby na siłę wyprowadzać ludzi ze strefy komfortu. Może kiedyś, ale to nie dotyczyło obrażania. Oni przyszli, żeby się dobrze bawić, a ja starałem się udowodnić, że będą bawić się źle. Czytałem książkę, albo jadłem pierogi na scenie, albo robiłem rzeczy, które były z natury nieśmieszne, licząc na to, że pięć osób na sali się w tym zakocha, a pozostałe 95 mnie znienawidzi. Ale ten bunt mam już za sobą i teraz daję ludziom to, za co zapłacili pieniądze, bo myślę, że tak wypada.

Pochodzisz z Bielska-Białej. Jak reagują twoi znajomi czy mieszkańcy miasta na to, że jesteś teraz gwiazdą? Pani w urzędzie mówi: „O, to ten Michał Kempa z TVN, to zapraszam od razu do okienka”?

Do gwiazdy to jeszcze mi dużo brakuje. Ale trochę tak jest, że telewizja robi większe wrażenie w innych miastach niż Warszawa. W stolicy wszyscy są trochę nadęci, uważają, że to jest normalne. A jak reagują? Chyba dobrze. Cały czas żyję jednak przykładem jednego bliskiego znajomego, który przestał się do mnie odzywać, jak 10 lat temu zacząłem robić stand-up i występować w telewizji. Nigdy mi nie powiedział, dlaczego i że jest to związane z tematem, ale często w bezsenne noce myślę sobie o tym, jak to jest… Ale to prawdopodobnie jest przypadek, bo w międzyczasie poznał dziewczynę, wziął ślub, urodziły mu się dzieci, ale ja sobie lubię układać to w taką historię, że coś jest na rzeczy.

Nie tęsknisz czasem za domem?

Ja w ogóle tęsknię. Jak w piosence Quebonafide jestem dosyć nostalgiczny. Tęsknię chyba nawet częściej niż on w „Bubbletea”. W pierwszym tygodniu tego roku bardzo fajnie sobie żyłem. Teraz też żyję nieźle, ale już tęsknię do tego pierwszego tygodnia. Tęsknota nie musi mieć u mnie wymiaru długofalowego. Czasem mija kilka godzin i już tęsknię.

Co działo się takiego w tym pierwszym tygodniu, że już za tym tęsknisz?

W dużym skrócie musiałem napisać książkę. Miałem deadline do 1 stycznia. Wybłagałem, żeby go przesunąć na 7 stycznia, więc każdy dzień upływał mi pod znakiem takiego błogiego stresu i napięcia, czy zdążę wysłać, czy zdążę napisać i co to będzie. A jak to się skończyło, to już szukam sobie nowego celu. Tęsknota jest elementarnym elementem mojego żywota.

Rozumiem, że udało się skończyć?

Udało się napisać i wysłać do wydawcy. On pewnie teraz mi odeśle masę poprawek, ale na ten moment tak, projekt jest skończony.

To pozostaje mi życzyć, żeby twoje dziecko wyszło na świat jak najszybciej. I żeby wydawca był łaskawy co do poprawek.

Wtedy będę jeździł na rowerze i pisał książki. Będę pisarzem, kolarzem i nic więcej nie będzie mnie obchodziło.

Chciałbyś tak?

Tak. To nie brzmi jak złe życie.

Zobacz także:

"Co Za Tydzień" - aktorzy z serialu "Bunt"

Autor: Aleksandra Głowińska

Źródło zdjęcia głównego: MWMEDIA/Andras Szilagyi

podziel się:

Pozostałe wiadomości