Ewa Telega o miłości, macierzyństwie i przemijaniu. "Będę żyła na koszt spadkobierców"

Ewa Telega
Ewa Telega w cyklu #CoZaKobieta!
Źródło: MWMEDIA/Paweł Wrzecion
#COZAKOBIETA! Życie jej nie oszczędzało. W wieku 23 lat pochowała męża. Byli dwa lata po ślubie. Przez sześć lat szukała swojego miejsca na Ziemi. I znalazła je w podwarszawskim Komorowie u boku Andrzeja Domalika. Doceniana aktorka, spełniona żona, dumna matka i feministka, która nie jest feministką. O żałobie, blaskach i cieniach macierzyństwa, polskim Hollywood, drodze do szczęścia i strachu przed starością w rozmowie z Aleksandrą Głowińską opowiedziała Ewa Telega. 

Ewa Telega o żałobie po śmierci męża

Aleksandra Głowińska, cozatydzien.tvn.pl: Życie boleśnie cię doświadczyło. Kiedy nastąpił przełom? O ile w ogóle można o nim mówić.

Ewa Telega: Nie można. Nie wydarzyło się nic, co nagle zmieniłoby wszystko. Czas leczy rany. To po prostu żyło swoim życiem. A nawet nieżyciem. 

Ogromna tragedia.

Nie wyobrażam sobie, że mogłabym to teraz przeżyć drugi raz. Dziś wszyscy chodzą do psychologów, psychiatrów, są na tabletkach. Ja przeszłam przez to wszystko na żywca. Nie wiedziałam, że mogę skorzystać z takiej pomocy. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że to depresja. Wydawało mi się, że sobie radzę. Ale to trwało. I trwało. Ostatni rok w Łodzi to był największy koszmar. 

Wszystko go przypominało?

Tak. To wszystko... ta Łódź, ta szkoła, te ulice... Mieszkałam cały czas w tym samym miejscu, ale niewiele pamiętam z tego okresu. Chciałam się stamtąd jak najszybciej wydostać.

Ile to trwało?

Po przeprowadzce do Warszawy wzięłam pierwszy oddech. Dopiero po sześciu latach życie zaczęło się układać zupełnie inaczej, ale nie mogę powiedzieć, że przez cały ten czas stałam nad grobem. 

Pojawiały się wyrzuty sumienia przy próbach "życia normalnie"? 

Nigdy tak nie myślałam. Nigdy. Nawet przez chwilę. I nienawidzę, kiedy ludzie komentują to, jak inni radzą sobie z żałobą. "Żona mu umarła rok temu, a ten już...". Nikt nie ma prawa oceniać, wpieprzać się w życie i mówić, czy się za wcześnie zakochałeś, czy za późno. "Grzebać umarłych i reperować żywych" - napisał Antoni Czechow w "Płatonowie". Każdy przeżywa swoje życie, swoje tragedie i ma prawo robić to, co chce. . To ja zostałam na świecie i musiałam sobie z tą sytuacją poradzić. Ja. Nie sąsiedzi, którzy patrzą. 

Miałaś 23 lata.

Byłam młodsza od mojej córki. 

Minęły dwa lata od ślubu.

I tego ślubu nie chcieli uznać w Polsce. Cuda wianki (śmiech). 

Jak to?

Wymyśliliśmy sobie wycieczkę do Budapesztu. A raczej nasi znajomi, którzy brali tam ślub. To oni zaproponowali nam, żebyśmy się "przyłączyli". "Weźcie z nami ślub" - rzucili, a my stwierdziliśmy "No dobra" (śmiech). Wsiedliśmy w samochód, zahaczyliśmy o Radom, zabraliśmy obrączki od rodziców Marcina i pojechaliśmy na Węgry.

I już?

Nie chcieli nam dać tego ślubu. To była głęboka komuna, zaraz po stanie wojennym. Patrzyli na nas jak na idiotów. Poszliśmy do urzędu stanu cywilnego, urzędniczka powiedziała, że udzieli nam ślubu, jak dostarczymy zaświadczenie z polskiej ambasady. Przed nią stali sami menele, a pani z okienka wychyliła się i powiedziała: "Po moim trupie ten ślub weźmiecie", więc chyba długo nie pożyła, bo poszliśmy do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i po sześciu wizytach dostaliśmy pieczątkę. To był czwartek. W piątek braliśmy ślub. 

Wszystko na wariackich papierach.

Całe nasze wspólne życie takie było. Studencie czasy, beztroska. 

Co na to teściowie?

Poznałam ich, jak odbieraliśmy obrączki. Drugi raz przyjechałam do nich już z ciałem Marcina. Wtedy zostałam ich córką. Przyjeżdżałam regularnie i zawsze u nich nocowałam. Chodziłam na cmentarz. Sama. Marcin był jedynakiem, a rodzice nie chodzili na jego grób.

Byliście ze sobą blisko przez cały czas?

Jak poznałam Andrzeja, od razu im o tym powiedziałam. To nie zmieniło naszych relacji. Wciąż ich odwiedzałam. Nawet dostaliśmy od nich w prezencie ślubnym piękną lampę. Jak zaszłam w ciążę, to zauważyłam, że mama Marcina zaczęła się ode mnie odsuwać. To nie był "ich wnuk". Ja też nie naciskałam. Po narodzinach Zosi odwiedziłam ich jeszcze raz czy dwa. Potem zmarł tata Marcina, a parę miesięcy później mama. 

Jacyrodzicetakiedzieci? Zofia Domalik w ogniu pytań
#Jacyrodzicetakiedzieci? Zofia Domalik w ogniu pytań
Źródło: cozatydzien.tvn.pl

Paryski ślub marzeń: kradzież, rejs Bateaux Mouches

Pierwszy ślub w Budapeszcie, drugi w Paryżu. Dlaczego nie w Warszawie?

Nikt za moje nie pił i nie jadł, a potem mi dupy nie obrobił, że wesele było słabe. To było super. Andrzej był po rozwodzie, ja byłam wdową - nie w głowie mi była biała sukienka. Wymyśliłam, że weźmiemy ślub w Paryżu. Moi rodzice nie byli na żadnym moim ślubie. 

Nie mają o to żalu?

W żadnym wypadku. 

We Francji obyło się bez przygód?

Okradli nas po drodze! Na pierwszym przystanku zabrali nam paszporty, wszystkie pieniądze i nawet notatki z ważnymi adresami i numerami telefonów.

Co zrobiliście?

Wyrobiliśmy w Mediolanie paszporty turystyczne. Potem zadzwoniłam do francuskiej ambasady i opowiedziałam całą historię. Kiedy usłyszałam w słuchawce: "No dobrze, niech pani przyjdzie", ruszyliśmy do Paryża. Tam nocowaliśmy u Igi Fischer w dwupoziomowym mieszkaniu. Na dole mieszkał kierownik produkcji Andrzej Połeć. Poratowali nas nie tylko dachem nad głową, ale i numerem do Doroty Segdy, która miała być naszym świadkiem. 

I była?

Finalnie była nie tylko świadkiem, ale i sponsorem całego przedsięwzięcia. Miała woreczek z pieniędzmi, z którego wyciągała po 50 dolarów na kolejne ślubne papierki. A kiedy ja biegałam do ambasady, żeby dopiąć wszystkie formalności, Dorota i Andrzej zwiedzali Paryż i podziwiali muzea... (śmiech).

Kto był drugim świadkiem?

Wzięliśmy Połcia, kierownika produkcji. 

A goście?

Przedziwni ludzie. Dorota studiowała francuski, zabrała ze sobą kolegów z roku, więc na naszym ślubie był Amerykanin i Kanadyjka. Widziałam ich wtedy pierwszy i ostatni raz (śmiech). 

Co z weselem?

Ukradli nam dwa tysiące dolarów, a to była kupa forsy w tamtych czasach. Byliśmy totalnie spłukani. Wpadliśmy na pomysł, że będziemy pływać Bateaux Mouches. Wzięliśmy torbę win, plastikowe kubeczki i kupiliśmy bilecik na statek. Kapitan, jak zobaczył, że jesteśmy parą młodą, machnął na nas ręką i powiedział, żebyśmy pływali, ile chcemy, więc ostatecznie piło z nami pół Paryża. Każdy, kto wsiadał na statek, był częstowany winem. Jak zobaczyłam szósty raz wieżę Eiffla, to zorientowałam się, ile kółek już zrobiliśmy. Było bardzo miło, chociaż bez grosza przy duszy. 

Od tamtego dnia minęło 30 lat. I nadal jest super. Jak to się robi?

Nie wiem, kiedy to minęło. To samo nas interesuje, czytamy podobne książki. To kwestia przyjaźni. Nie byliśmy młodzi, kiedy wchodziliśmy w związek małżeński. Miałam 30 lat, Andrzej 43. Byliśmy po przejściach i wiedzieliśmy, na co się decydujemy. Zosia przyszła na świat trzy lata później.

Ewa Telega w roli żony i matki

Nie odczuwaliście nigdy różnicy wieku?

W naszych zawodach się tego nie czuje. Nie ma mowy o różnicy wieku. Do teatru przychodzą ludzie zaraz po szkole, są młodsi od mojej Zośki. Pracujemy wszyscy razem, nie jesteśmy pozamykani w różnych pokojach jak w korporacji; rozmawiamy z nimi, jak z rówieśnikami i oni z nami. Świeża krew konserwuje. Aktorzy i reżyserzy są dłużej młodzi. Moja najlepsza przyjaciółka Marta Meszaros jest ode mnie 31 lat starsza. Nigdy tego nie odczułam. 

Jaką jesteś żoną?

Dobrą. Śląską. 

Czyli rolada z kluskami na obiad?

Wszystko jest. Ale nie sprzątam, nienawidzę tego. Nie umiem. Posprzątam i za chwilę jest znowu brudno. Mieszkałam w domu dziesięć lat. Potem przez kolejne dziewięć mieszkałam w internacie, bo poszłam do szkoły baletowej. I wiadomo, że starałyśmy się trzymać porządek w pokoju, ale była sprzątaczka, która to wszystko ogarniała. Później mieszkałam w akademiku, więc długo nie umiałam gotować, bo nigdy tego nie robiłam. Nie umiałam nawet ugotować makaronu. 

Naprawdę?

Przyjechałam do domu na święta i mama poprosiła mnie, żebym ugotowała makaron. To wsypałam go do garnka, zalałam wodą, wstawiłam na kuchenkę i czekam. Mama zapytała: "Na co ty czekasz?". Odpowiedziałam: "Aż zmięknie" (śmiech). Nie wiedziałam, że makaron wrzuca się na gorącą wodę. 

Ale sytuacja uległa zmianie.

Teraz tak, ale nadal nie jestem fanką gotowania. Coraz częściej namawiam Andrzeja na przejście na włoski tryb życia. Oni schodzą do restauracji nawet na śniadanie. Jestem za tym, by do tego zdążać. W Warszawie to już jest bardzo modne. Europa dochodzi do nas powoli i będzie tylko lepiej, jeśli PiS nie stanie nam na drodze. A jak nie daj Bóg, wygrają wybory, to wyprowadzam się z Polski, choćbym miała nie pracować. 

Dokąd najchętniej?

Do Włoch, do Hiszpanii, nawet do Grecji. Obojętne. Oby dalej. 

Babcia czy niebabcia?

Niedługo do kin wchodzi film "Bejbis". W opisie czytam: "Saramonowicz tym razem bierze na warsztat blaski i (o zgrozo) cienie rodzicielstwa". Gdybyś na własnym przykładzie miała wymienić kilka, co by to było?

W "Bejbis" największym problemem jest to, że oni nie mają z kim zostawić dziecka. Znam to. Też nie miałam. Dodatkowo wyprowadziliśmy się do Komorowa, nie miałam prawy jazdy, więc musiałam zasuwać kolejką po odbiór Zosi, ale to jest bezwarunkowa miłość. Miłość, której nie sposób opisać. Nigdy do nikogo nie czuje się tego rodzaju miłości. Tylko do dziecka. Nigdy w życiu bym tego nie oddała. Nie chciałabym, żeby mi się to nie zdarzyło. Dziecko oczywiście też daje do wiwatu, ale są to głównie blaski. Przy wpadce, która wywraca ułożone, wygodne życie do góry nogami, może tak. Ale ja bardzo chciałam być matką, więc mnie jest trudno mówić o minusach. 

Ewa Telega
Ewa Telega na planie filmu "Bejbis"
Ewa Telega
Źródło: fot. Jarek Barański

Wcielasz się w rolę niebabci. Co to za postać?

Niebabcia jest babcią, która nie chce się opiekować wnukiem. Głęboko to rozumiem. Wiem, że ludzie mówią: "Będziesz babcią, to zobaczysz". I pewnie tak będzie. Ale naprawdę rozumiem ludzi, którzy mówią, że są za starzy na siedzenie z małym dzieckiem, mają swoje życie, chcą chodzić na basen, wyjeżdżać, cieszyć się życiem. Opieka nad wnukiem to nie jest obowiązek dziadków, wbrew temu, co się wielu ludziom wydaje. Nie wiem też, dlaczego ludzie oszczędzają całe życie, żeby zostawić majątek dzieciom. Ja będę żyła na koszt spadkobierców. Zosia ma mieszkanie, jest zabezpieczona. Co jej po mnie zostanie? Nie wiem, ile przehulam. Ale dlaczego mam żyć inaczej niż lubię? Niebabcia mówi wiele rzeczy, które mogą być źle odebrane przez widzów, ale ja się z tą postacią zgadzam. Mam do tej roli wielki sentyment.

Chciałabyś być babcią?

Nie wyobrażam sobie tego na razie, ale podobne uczucia towarzyszyły mi po narodzinach Zosi. Położyli ją obok, miała takie duże oczy, patrzyłam na nią i myślałam: "Jezu, do końca życia będę się musiała nią zajmować". Ta myśl przez chwilę była przerażająca. A byłam dojrzałą kobietą, która podjęła świadomą decyzję o macierzyństwie. I myślę, że z wnukiem jest podobnie. Są ludzie, którzy mówią, że wnuki kocha się bardziej niż swoje dzieci, ale nie marzę o tym na ten moment. 

Ale Zosię wychowałaś na świadomą, pewną siebie, niezależną kobietę, która chce i potrafi walczyć o swoje.

Zosia wcale nie jest silną, przebojową kobietą, choć wszyscy tak myślą. Ma te cechy, ale w dzieciństwie bardzo długo miała niską samoocenę. Przeciwnie do mnie. Jak przeglądam swoje zdjęcia z dzieciństwa, to zawsze wysuwam się trochę naprzód względem grupy. Zawsze wychodziłam przed szereg. Wykończyłam kiedyś świętego Mikołaja. 

Ewa Telega, Zofia Domalik
Ewa Telega z córką Zofią Domalik
Ewa Telega, Zofia Domalik
Źródło: MWMEDIA

Jak to?

Kazał dzieciom śpiewać piosenkę. Moja miała ze czterdzieści zwrotek i on cały czas powtarzał: "Już wystarczy, moje dziecko", ale ja odpowiadałam, że to nie koniec i nie chciałam zejść ze sceny. Ojciec czołgał się, żeby mnie ściągnąć stamtąd za nogę. Zosia miała zupełnie inaczej. Przed publicznym wystąpieniem dostawała bólu brzucha. Kiedyś zadzwoniła do mnie wychowawczyni jej klasy i powiedziała, że Zosia ma tak niską samoocenę, że nawet jak coś wie, to się nie zgłasza do odpowiedzi, bo się wstydzi wstać. 

Dziś tego nie widać.

Wypracowała to, ale wciąż ma z tyłu głowy: "Co oni o mnie pomyślą?". Powtarzam jej: "A co cię to obchodzi? Jutro nie będziesz wiedziała, jak się nazywają. Zapomnisz". Zosia jest zodiakalną wagą. Ma te dwie cechy równe. W przedszkolu wszystkie koleżanki się jej bały, a ona się bała ich. Agata Kulesza, która też jest Wagą, mówiła mi, że była przewodniczącą klasy, żeby przełamać nieśmiałość. I podobnie działo się z Zosią. Na początku nie chciała zdawać na aktorstwo. Mówiła, że zostanie dziennikarką.

Kiedy to się zmieniło?

Pojechała do Wrocławia, poszła na pierwszy casting do serialu i dostała rolę. Dopiero później przyznała, że wiąże przyszłość z aktorstwem. 

Aktorki zwykle przestrzegają córki przed pójściem w ich ślady, bo to ciężki kawałek chleba. 

Miałam te same obawy, które mam wobec siebie - czy będzie miała pracę. Andrzej bardziej się martwił. Podniósł larum, kiedy się dowiedział, że Zosia chce zdawać do szkoły aktorskiej.

Przekonywałaś go?

Powiedziałam: "Słuchaj, to jest piękny zawód. To są świetne studia, a jak się gra, to i fajne życie. Jak nie będzie grała i będzie bardzo źle, to zna perfekcyjnie angielski, pójdzie na kolejne studia, przebranżowi się, znajdzie inną pracę". Ale już na czwartym roku dostała rolę w filmie "Wszystko dla mojej matki".

I nagrodę za debiut aktorski na 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

I dwie nominacje na OFF Camera, za które zgarnęła obie nagrody. Zaczęła odnosić sukcesy, bardzo dużo pracuje, ale jak tylko trafia jej się jakaś przerwa, zaczyna się martwić. Oddałabym jej wszystkie swoje role. Ja mogę już nie grać. Chcę, żeby moja córka miała pracę. 

Widzisz czasem w niej siebie?

W ogóle nie. Zosia jest zupełnie inna. Poza tym ja w jej wieku miałam takie ciężkie życie, że dzisiaj cieszę się, że mam 60 lat i już nie muszę być młoda. To był jakiś koszmar. Od kiedy skończyłam 30 lat, lepiej mi się żyje. Ma się większy spokój w głowie. Jesteśmy podobne w temperamencie, wybuchamy, przepraszamy, płaczemy tak samo. Ale w pracy jesteśmy inne. 

Radzisz jej czasem?

Czasem daję jej jakieś rady, jeśli o nie poprosi, ale ona zwykle odpowiada, że to nieprawda (śmiech). To są czułe słówka matki i córki. Kiedy zdawała do szkoły, zapytała, czy pomogę jej się przygotować. Po dwóch linijkach "Pana Tadeusza" takie wióry leciały, że ostatecznie przygotowywał ją Bartłomiej Nowosielski. Zdarza nam się ścierać, ale kochamy się ponad życie i przyjaźnimy.

Nie zaciera się u was relacja mama-córka na rzecz przyjaźni?

Nie. Nigdy nie chciałam być koleżanką Zosi. Nie lubię, jak się jest na "ty" z rodzicami. Matka to jest matka, ojciec to jest ojciec, a znajomi to są znajomi. 

"Udajemy jakieś Hollywood, a jesteśmy w Złotych Tarasach" - o show-biznesie słów kilka

Spotykamy się na premierze filmu. Na ściance pozują aktorki, których zdjęcia zostaną prześwietlone: czy sukienka nie pogrubia, czy aby na pewno nie mają nowych zmarszczek, czy fryzura korzystna... 

To przyszło do nas z Ameryki i jest nie do wyplenienia. Nie ma ludzkiej siły. 

Przejmujesz się komentarzami?

Mam to gdzieś. Niespecjalnie się stroję i uważam, że ścianki to głupota. Udajemy jakieś Hollywood, a jesteśmy w Złotych Tarasach.

(śmiech)

Naprawdę nie obchodzi mnie, co o mnie napiszą. To tylko ścianka w galerii handlowej. Młode pokolenie podchodzi do tego inaczej, ale ja nie muszę się już tak starać.

Ale o zmianie fryzury pisały wszystkie media. 

A ta metamorfoza to wynik lenistwa. Z powodu ilości siwych włosów musiałam co tydzień je farbować. To było męczące, więc postanowiłam ogolić głowę (śmiech). Jak ścięłam się na jeża, zobaczyłam, ile mam siwych włosów, dlatego pofarbowałam je na blond od razu. Jak włosy odrastają, to sama je przycinam. 

Komentarze nie robią na tobie wrażenia. Czy to znaczy, że nie masz kompleksów?

Nigdy nie miałam kompleksów, ale jak byłam w szkole baletowej, to trochę się przejmowałam, że jestem za gruba albo że mam za duży biust. Poza tym nie. Zawsze uważałam, że jak na mnie patrzą, to im się podobam. Ludzie nas oceniają. My też ich oceniamy. Oczywiście, jak ktoś napisał, że jestem "utyta", to nie było mi miło i nie spływało to po mnie, ale też nie wpędzało w kompleksy i nie powodowało, że natychmiast zaczynałam się odchudzać albo leciałam coś sobie poprawić. 

Czyli medycynie estetycznej mówisz "nie"? 

Jestem bardzo na "tak". Sprzeciwiam się tylko wszelkiemu krojeniu. Operacje plastyczne są straszne. Ale w ostrzykiwaniu się kwasem hialuronowym nie widzę nic złego. Dbamy o włosy, paznokcie, dlaczego mamy nie dbać o skórę? Nienawidzę „glonojadów”. Nigdy bym sobie tego nie zrobiła, ale nie dlatego, że jestem przeciwna powiększaniu ust, tylko dlatego, że mi się to po prostu nie podoba. Przyklejone rzęsy też mi się nie podobają, więc ich nie noszę. Tak samo botoks. Twarz jest po nim nieruchoma. W naszym zawodzie trzeba się zestarzeć. Jak sobie porobię różne rzeczy, ponaciągam się, to co będę grała? Kochanki czy babcie? Niektórych koleżanek nie poznaję na ulicy. 

Po przekroczeniu magicznej szóstki z przodu coś się zmienia w życiu?

Mając 38 lat, mówiłam, że mam 40. Jak miałam 42, to mówiłam, że mam 45. Od trzech lat mówię, że mam 60, więc wszyscy są już do tego przyzwyczajeni. Teraz pewnie przez dwa lata będę mówiła, że mam 60 lat. Kompletnie nie przywiązuję do tego wagi. Dopóki mnie nic nie boli, dobrze się czuję i mogę się uczyć tekstów do roli na pamięć, to co to za różnica, czy mam 50 czy 60 lat. 

Boisz się starości?

Boję się niedołężności, ale moja mama ma 90 lat i nadal chodzi na saunę. Liczę na to, że do "90" pożyję sprawnie, a potem mogę odwalić kitę, żeby nikomu głowy nie zawracać. Mam nadzieję, że nie będę miała demencji. Chciałabym umrzeć i już. Śmierci się w ogóle nie boję. Boję się, że będę ciężarem. 

2022 rok, a my wciąż jesteśmy za pan brat z patriarchatem. Kobietom nie wolno, nie wypada, nie przystoi... Buntujesz się przeciwko temu?

Na tym polega mój problem. Nie jestem feministką, chociaż prawdopodobnie jestem (śmiech). Już tłumaczę. Ojciec był kierownikiem zaopatrzenia, a matka dyrektorem banku i to ona lepiej zarabiała, decydowała o wszystkim i dla mnie to było oczywiste, że tak wygląda życie. Nigdy nie usłyszałam od mamy, że czegoś nie wypada. Jedyne, co mówiła, to że nie chce, żebyśmy z siostrą skończyły w pracy za biurkiem. I to się udało. W szkole baletowej nauczyciel nas kiedyś zapytał: kto w domu jest głową, a kto szyją. Dzieci odpowiadały: "Mamusia jest szyją, a tatuś głową, ale to mama kręci głową". W ogóle nie wiedziałam, o czym oni mówią. Uważałam, że kobiety rządzą światem. Że mężczyźni nie mają nic do powiedzenia. Pewnego roku znalazłam się na kongresie kobiet.. Wtedy poczułam, że nie jestem z tego świata. Cały czas mówiły, że kobiety mają gorzej, że są oceniane, że to, że tamto. A ja myślałam: "W życiu bym sobie na to nie pozwoliła!". Nigdy nie zarabiałam gorzej niż facet. Mam wrażenie, że jestem lepsza od facetów. I tak myślałam o sobie całe życie. 

Oczy całego świata skierowane są w stronę Ukrainy i nasze również. Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim o rozrywce, kulturze i show-biznesie, ale trudno przejść obojętnie wobec tego, co dzieje się u naszego sąsiada. Dlatego będziemy pisać o wsparciu, jakie płynie z Polski dla mieszkańców Ukrainy. Najważniejsze informacje znajdziecie TUTAJ.

Autor: Aleksandra Głowińska

Źródło zdjęcia głównego: MWMEDIA/Paweł Wrzecion

podziel się:

Pozostałe wiadomości