Anita Lipnicka o córce oraz rozstaniach życiowych i muzycznych. "Nie da się przejść przez życie, nie raniąc innych" [TYLKO U NAS]

Anita Lipnicka
Anita Lipnicka
Źródło: fot. Wiktor Franko
#W DUSZY MI GRA... Tego, że może wszystko, dowiedziała się, pracując jako nastolatka z dala od rodzinnego Piotrkowa Trybunalskiego. Własne granice poznawała jako modelka, a muzycznego hartu ducha nabierała jako wokalistka zespołu Varius Manx. Dopiero wyjazd do Wielkiej Brytanii pozwolił jej odkryć siebie i rozwinąć muzyczne skrzydła. Anita Lipnicka jest posiadaczką jednego z najpiękniejszych lirycznych wokali w Polsce. Dla wielu melomanów jej utwory są niczym nostalgiczna podróż przeszłość. A czym dla samej Anity Lipnickiej jest muzyka? Artystka w rozmowie z Dominiką Kowalewską opowiada o tym, co najważniejsze: o córce Poli, nowej płycie "Śnienie" i o trudnych doświadczeniach związanych z pierwszymi chwilami sławy. Czy Anita Lipnicka żyje chwilą?

Muzyczną drogę rozpoczynała jako wokalistka Varius Manx. Choć z zespołem osiągnęła sukces, dopiero solowa kariera pozwoliła jej rozwinąć skrzydła. Anita Lipnicka to artystka spełniona, która wciąż sięga po więcej. Nie snuje planów na daleką przyszłość i, jak sama mówi, nie zawsze dobrze radziła sobie z myślą o upływającym czasie.

Z Anitą Lipnicką spotykałyśmy się niedługo przed premierą płyty "Śnienie". Album pojawił się po sześciu latach od krążka "Miód i dom". Wokalistka wciąż jest w trasie koncertowej, łącząc zawodowe zobowiązania z macierzyństwem. Owocem związku z muzykiem Johnem Porterem jest córka Pola, która powoli wkracza w dorosłość. Czy nastolatka przypomina mamę? Jak widzi pociechę sama artystka? Czy odważyłaby się wypuścić ją w daleki świat, tak samo, jak kiedyś wypuszczono Anitę Lipnicką?

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo.

"W duszy mi gra". Magda Femme o kulisach odejścia z Ich Troje, solowej karierze i pracy z partnerem
#W DUSZY MI GRA... Magda Femme przygodę z muzyką rozpoczynała w zespole Ich Troje. To jej wokal pokochali pierwsi fani grupy, którzy z lubością wsłuchiwali się w piosenkę "Prawo". Od tamtego momentu minęło przeszło 27 lat. W tym czasie Magda Femme rozwinęła karierę solową, ugruntowując swoją pozycję w rodzimym przemyśle muzycznym. W rozmowie z Dominiką Kowalewską wraca pamięcią do początków i zdradza, jakie ma plany na najbliższą przyszłość.
Źródło: cozatydzien.tvn.pl

Anita Lipnicka o nowej płycie i ukochanej córce Poli

Dominika Kowalewska: Co w duszy gra Anicie Lipnickiej?

Anita Lipnicka: Cały czas muzyka, więc to jest dla mnie w tej chwili najważniejsze i chyba zawsze było. Uwielbiam to medium jako formę przekazu. Pisanie piosenek, śpiewanie, komponowanie, wyrażanie siebie poprzez dźwięki i słowa. To jest na pewno coś, co mnie określa i mówi, kim jestem. Dopóki we mnie gra, dopóty jestem.

Jaki konkretnie styl muzyczny w niej gra?

W tym co robię, co tworzę, odbijają się moje fascynacje muzyczne, echa różnych brzmień, artystów i zespołów, których słucham. I to się zmieniało na przestrzeni lat. Z tego co zauważyłam, jedyna postać, która jest ze mną od zawsze i nigdy nie przestaje mnie fascynować to Leonard Cohen. Natomiast inni wykonawcy przychodzą i odchodzą. Do niektórych rzeczy, jakich słuchałam będąc nasto-, dwudziestolatką, zupełnie nie wracam. Ale są też tacy wykonawcy, których poczynania śledzę nieprzerwanie, jak chociażby Nicka Cave, The National albo Shearwater…

W jednym z wywiadów wspominałaś, że nowa płyta jest sentymentalną podróżą w przeszłość. Czy jak zerkasz przez ramię na miniony czas, to czegoś żałujesz?

Niczego. Jestem osobą, która idzie przez życie, patrząc wciąż do przodu, i tak naprawdę, nawet jeśli oglądam się przez ramię, to w tej chwili już tylko z takim błogim uśmiechem i ciepłem w sercu. Na pewno nie z rozżaleniem. Nie ma tam żadnych niepozałatwianych spraw albo takich, które chciałabym naprawić. Wcale nie jest tak, że ja na tej płycie wracam do przeszłości — ani muzycznie, ani lirycznie. To jakaś nadinterpretacja. Natomiast prawdą jest, że pojawia się tam dość często wątek przemijania, patrzenia na siebie i świat przez pryzmat upływającego czasu. Tym razem śpiewam o tym, co wygrałam, co przegrałam, co jeszcze przede mną, gdzie bym chciała dotrzeć, co nowego odkryć. Opowiadam o sobie w momencie, w którym dziś jestem. Mam 48 lat, więc trudno byłoby mi pisać o sprawach dotyczących 20- czy 30-latków. Zawsze punktem wyjścia dla mojej twórczości są moje własne doświadczenia. To, co czuję, co myślę, za czym tęsknię…

W życiu prywatnym również?

Tak. Życie prywatne przenika się z tym zawodowym. Ostatnio podczas wywiadu zapytano mnie, czy nie żałuję rozstań, bo oprócz tego muzycznego, miałam też intensywne życie uczuciowe. Odnoszę czasami wrażenie, że to, co się zadziało w mojej ziemskiej egzystencji, to jest taki ogrom doświadczeń, że mogłabym nimi obdarować kilka istnień. Mnie się nie raz wydaje, że żyję już całą wieczność (śmiech). Ale to nie jest tak, że bym do jakiegokolwiek punktu chciała wrócić, rozliczyć go od początku jakoś inaczej. Owszem, rozstania, czy w pracy, czy w miłości, są to swego rodzaju porażki. Inaczej na to patrzeć nie można: coś tracimy z każdym pożegnaniem. Ale one często są budujące i dają początek czemuś zupełnie nowemu, są nieodzowną częścią naszej egzystencji.

Zawsze miałaś takie podejście do przeszłości jak teraz?

Czy zawsze? Ja do niedawna w ogóle nie oglądałam się za siebie! Przeszłość była dla mnie materią obojętną. Myślę, że teraz z uwagi na fakt, że wkroczyłam w fazę wieku dojrzałego, stałam się może nieco bardziej uważna, zaczęłam z pewnym zaciekawieniem traktować temat przemijania. Poza tym patrzę, jak moje dziecko dorasta, jak się zmienia. Kiedy stajemy się rodzicami, to nagle widać ten upływ czasu, właśnie po naszych dzieciach. Patrząc na moją córkę, która skończy za moment 18 lat, widzę, ile tych lat minęło w mgnieniu oka. A wydarzyło się w tym okresie przecież tak wiele. Ostatnio zdarza mi się z rozrzewnieniem wracać myślami do momentów, kiedy Pola była mała. Jakie było szczęście i radość w domu! Małe dzieci wnoszą taką super pozytywną energię, radość do życia, nawet jeśli jednocześnie powodują w nim chaos. Potem kiedy już urosną, to pojawia się uczucie pewnej pustki. Jejku, chyba zaczynam brzmieć jak własna matka!

A jak patrzysz na córkę, to przypominasz sobie siebie?

Muszę powiedzieć, że Pola jest tak inna ode mnie, że trudno mi w niej zobaczyć własną osobę. Przyznam, że było to jedno z największych zaskoczeń w moim życiu. Kiedy zostałam mamą, byłam przekonana, że urodzę sobie taką mini wersję mnie i wreszcie z kimś się będę mogła rozumieć bez słów po prostu. Tymczasem na świat przyszedł ludek, który oprócz tego, że wziął się z mojego brzucha, nie wiele miał ze mną wspólnego. To była dla mnie ważna lekcja. Nie tylko cierpliwości, bo okazało się, ze jednak trudno nam się było porozumieć bez tych słów, ale też i lekcja pokory wobec cudu stworzenia. Szybko zrozumiałam, że moja córka wcale nie jest "moja", to znaczy, jest bytem niezależnym, który ma swoje uczucia, preferencje, pomysły na siebie i życie, które niekoniecznie pokrywają się z moimi pomysłami. Pola nie przypomina mnie ani fizycznie, ani w konstrukcji psychicznej, ani w zachowaniach. Mimo że urodziła się w rodzinie artystycznej — tata John Porter, totalny rock’n’rollowiec — nie ciągnie jej na scenę.

Nie chce iść waszymi śladami?

Nie, wyobraź sobie, że zdaje rozszerzoną matematykę na maturze, składa papiery do czterech uczelni w Holandii na kierunki związane z biznesem i administracją. Marzy o tym, by studiować w Amsterdamie albo w Rotterdamie i w ogóle nie jest zainteresowana żadnymi artystycznymi zawodami. Jest bardzo pragmatyczna, bardzo poukładana, ambitna i obowiązkowa. Jest jakby naszym przeciwnym biegunem. Jestem z niej bardzo dumna i cieszę się, że wyrosła na tak fajnego, autonomicznego człowieka.

Z czego to twoim zdaniem wynika? Z osobowości czy może trochę z tego, że napatrzyła się na to, jak wygląda to życie artystyczne?

Na pewno się napatrzyła. Nie raz mówiła: mamo, jak obserwuję ciebie i tatę, jak się denerwuje tym wszystkim, ile stresów was to kosztuje, nieprzespanych nocy i frustracji — to ja za coś takiego dziękuję. Po prostu wolę mieć zawód bardziej stabilny i przewidywalny. Pola ma inne podejście do życia. Mój obecny mąż, który jest jej ojczymem od ośmiu lat, jest także artystą, tyle że sztuk wizualnych. Pola przygląda się nam i wcale nam nie zazdrości naszej pracy...

Anita Lipnicka o wyjeździe do Tokio i początkach kariery muzycznej

Jako 15-latka wyjechałaś do Tokio, by pracować jako modelka. Wspominałaś, że sama podjęłaś decyzję o powrocie do kraju. Jak myślisz, skąd w tak młodej dziewczynie znalazło się wówczas tak wiele dojrzałości?

Będąc w tej Japonii, spotkałam dziewczyny z różnych krajów, które też były tam na kontrakcie i niejednokrotnie miały po 13 czy 14 lat i na tym etapie już kończyły swoją edukację. I to wszystko, co tam zobaczyłam, było dla mnie niejako przestrogą, aby nie podążać ich śladami. Myślałam o tym, że zawód modelki jest krótkotrwały i niewdzięczny, polega na ciągłym odrzuceniu. Szybko też zrozumiałam, że to zajęcie nie jest dla mnie. Praktycznie nikogo nie obchodzi, co myślisz na jakikolwiek temat. Liczy się tylko to, jak wyglądasz. Nikogo nie interesuje to, co masz w głowie, tylko ile masz w biodrach. Stwierdziłam, że nie chcę z tym wiązać swojej przyszłości i stąd moja decyzja o powrocie. Po drugie szkoła, a po trzecie: otworzyła się opcja, aby zostać wokalistką zespołu z Piotrkowa Trybunalskiego, skąd pochodzę. I to był dla mnie najbardziej przekonujący argument, aby wrócić do Polski.

Jak to się stało, że do niego trafiłaś?

Zespół poszukiwał wokalistki i pamiętam jak dziś, jak mój starszy brat nagrał mi się na kasecie z tą informacją. Mieliśmy taki zwyczaj, że sobie wysyłaliśmy kasety magnetofonowe zamiast listów, w ten sposób opowiadaliśmy sobie co u nas słychać, co się wydarzyło. I on na jednej z nich powiedział: słuchaj, wracaj do domu, bo tutaj chłopaki szukają wokalistki do bandu. No i to mnie zwabiło. Pamiętam, że do Tokio pojechałam z gitarą akustyczną i wcześniej, będąc jeszcze w podstawówce, w klasie sportowej, na wszystkie wyjazdy na turnieje zabierałam gitarę — od zawsze chciałam śpiewać. Znalazłam swoją niszę i pomyślałam, że to jest opcja dla mnie. Wydawało mi się to o wiele bardziej atrakcyjne niż wizja pozostania w obcym Tokio, w którym nie wiadomo, jak długo mogłam jeszcze wytrwać.

Czy to doświadczenia i nabyta dojrzałość pozwoliły ci osiągnąć sukces w tak młodym wieku?

Myślę, że mi to pomogło. Z jednej strony to doświadczenie na pewno było trudne, a z drugiej strony budujące, bo jednak wróciłam z takim poczuciem, że mogę wszystko. Nabyłam odporności na to odrzucenie i na niepowodzenia. Miałam w sobie więcej siły, determinacji do działania. A dzięki pracy w modelingu, kiedy nagle zetknęłam się z mediami, z sesjami zdjęciowymi, kamerami telewizji, było mi znacznie łatwiej zachować luz w takich sytuacjach, nie bałam się fleszy aparatów. Ten wyjazd niejako przygotował mnie na to, co wydarzyło się później w moim życiu.

A puściłabyś córkę na taki wyjazd?

Nie, w życiu! Wiesz co, też o tym myślałam wiele razy, jak to się stało, że moja mama mnie tam puściła. Mnie się wydaje, że to po prostu był ten moment i ta chwila, że tak miały się sprawy potoczyć. Często powtarzam, że to nie tylko my sami kreujemy nasze życie. Jest ono po części zbudowane z konsekwencji decyzji, które podjęły nasze mamy czy babcie. To także dzięki ich działaniom jesteśmy dziś tu, gdzie jesteśmy. Moja mama na pewno była osobą niezwykle zapracowaną, pewnie w jakimś stopniu zawiedzioną, rozczarowaną życiem. Nie miała możliwości, by spełniać swoje marzenia, musiała się zmagać z szarą rzeczywistością i z tym, żeby w domu było co jeść, zamiast iść gdzieś na studia, zobaczyć kawałek świata… Oboje z tatą zasuwali na dwa etaty, więc z jej perspektywy taka opcja wyjazdu do Tokio to była wielka szansa. Poza tym ona mnie zawsze zachęcała i do śpiewania, i do wyjazdów do Krakowa, gdzie też przez chwilę byłam aktorką w kabarecie Rafała Kmity.

Próbowałam mnóstwa różnych rzeczy, a mama mnie we wszystkim wspierała, kibicowała. Dlaczego? Po prostu rekompensowała mną sobie te wszystkie braki i życiowe straty. Ja z kolei jestem osobą spełnioną zawodowo, która wiele widziała i doświadczyła, dlatego nie wypycham tak w nieznane mojego dziecka. Robię raczej na odwrót, czym być może czynię jej kolejną krzywdę? Za bardzo chronię, dopieszczam, wyręczam. Z drugiej strony, moja córka by nie poleciała sama, mając 15 lat, do Japonii, bo by nie chciała, nie miałaby na to ochoty ani odwagi. Ja miałam. Może to też kwestia indywidualnego charakteru po prostu. Poza tym nie ma co porównywać jej możliwości z moimi. Pola wychowuje się w innym świecie niż ten, w którym przychodziło mi dorastać. Ma więc inne pragnienia.

Czy w związku z tym czułaś presję, żeby coś osiągnąć?

To nie było tak, że czułam jakąś presję. Moi rówieśnicy mieli inaczej i to oni zazwyczaj padali ofiarami ambicji swoich rodziców. Rodzice z obawy, że się dzieciom nie uda, narzucali im, by poszli od razu do pracy albo na studia: na prawo albo medycynę, zdobyli jakiś solidny zawód. "Oby mieć fach w ręku". Taka była ogólna tendencja. A moja mama nie mówiła mi ani mojemu bratu, że to, co robimy, jest niepoważne, nic niewarte, że śpiewanie czy próby występowania na scenie nie wiążą się z żadną przyszłością. Tak więc nie, nie czuliśmy presji. Raczej dało nam to siłę i swobodę, żeby realizować swoje pragnienia i żyć w zgodzie ze sobą. To było bogactwo, które wynieśliśmy z domu.

Anita Lipnicka
Anita Lipnicka
Źródło: fot. Wiktor Franko

Anita Lipnicka o Varius Manx

Jak wspominasz pracę nad tą pierwszą płytą z Varius Manx?

Bardzo mało pamiętam. Jakby ktoś miał o mnie napisać książkę, to by nie miał wiele materiału z moich zwierzeń. Na pewno bardzo trudną dla mnie decyzją było opuszczenie mojego piotrkowskiego zespołu, żeby dołączyć do Varius Manx z Łodzi. I to był pierwszy taki poważny dylemat, okupiony wielkim cierpieniem z mojej strony. Wtedy zrozumiałam, że nie da się przejść przez życie, nie raniąc innych. Pragmatycznie wybrałam: zespół Varius Max miał na koncie kilka płyt z muzyką instrumentalną, większe doświadczenie sceniczne i zaplecze w postaci możliwości nagrania profesjonalnej płyty w studio. Przemyślałam wszystko i wiedziałam, że odrzucenie tej okazji, jaką przyniosło mi życie, byłoby błędem. Prawda była taka, że zostałam skojarzona z grupą Varius Manx zupełnym przypadkiem — ani oni nie szukali wokalistki, ani ja zespołu. To było małżeństwo z rozsądku. Zapoznał nas ze sobą dziennikarz radia Łódź, który zobaczył mnie na scenie podczas koncertu w Piotrkowie. To on wpadł na pomysł, bym nagrała coś z Variusami na potrzeby radia. Początki naszej współpracy były takie, że dostawałam na kasetach nagrania demo zespołu, takie wstępne aranże piosenek, do których musiałam dopisać słowa. Potem z tym, co napisałam, jeździłam do Łodzi. Robiliśmy próbę. A później wchodziłam na ostatni moment do studia, kiedy już muzyka była wgrana i dośpiewywałam tylko wokal.

Nie brałam udziału w rozmowach o produkcji, jak to ma finalnie wyglądać, o niczym. Moje zdanie nie było brane pod uwagę. Wypełniałam konkretną funkcję. Więc to przypominało trochę takie muzyczne puzzle. Nie zdawałam sobie sprawy, że te piosenki, które pisałam sobie przy biurku, mieszkając jeszcze w Piotrkowie i przygotowując się jednocześnie do matury, że one za chwilę staną się wielkimi hitami, które będzie śpiewać cała Polska. To było dla mnie totalne zaskoczenie.

Czułaś wtedy sławę?

Od razu. To była drastyczna zmiana w moim życiu: z takiego normalnego, swobodnego bytu nastolatki, którą wtedy przecież byłam, nagle zostałam wrzucona w świat dorosłych, wciągnięta w wir wywiadów, spotkań, imprez, koncertów, sesji fotograficznych. Najbardziej dotkliwa dla mnie w tym wszystkim była utrata prywatności. W pewnym momencie staliśmy się tak sławni, że nie byłam w stanie przejść dziesięciu metrów chodnikiem, żeby nie być zaczepioną.

Czułam się coraz bardziej osaczona i osamotniona w tym wszystkim. Za tym sukcesem nie szła żadna specjalna gratyfikacja finansowa. Paradoks polegał na tym, że byłam jedną z idolek tamtego pokolenia, a nie stać mnie było na żadne fajne stroje sceniczne czy kosmetyki. Nadal poruszałam się publicznymi środkami lokomocji, nie miałam jak, gdzie się schować przed tą sławą. To po części doprowadziło do takiego punktu, że stwierdziłam, że chcę z tym skończyć, odejść z zespołu. I z wytwórni fonograficznej, w której, kiedy pytałam o finanse, powtarzano mi, że powinnam się cieszyć, że jestem sławna i to jest moja nagroda. Bo czego chcieć więcej? Masz wszystko to, o czym marzą ludzie. Czyżby? Dlatego musiałam odejść.

Czyli kto wzbogacił się najbardziej na waszym sukcesie?

Nie wiem. Nie chcę do tego wracać, nie ma to dzisiaj sensu. Byłam młoda, nie obchodziły mnie umowy, nie czytałam ich ze zrozumieniem. Chciałam śpiewać. Nie zdawałam sobie sprawy z konsekwencji, jakie na lata przyniosą mi pewien decyzje. Ale tak w tamtym czasie było. Przecież te same historie opowiadała Kasia Nosowska, Kasia Kowalska. To był ten moment, w którym przemysł muzyczny przeżywał totalny bum, ale niekoniecznie to się przekładało na gwiazdorski styl życia ówczesnych muzycznych idoli.

Kariera solowa ugruntowała twoją pozycję na rynku. Czy gdy odchodziłaś, czułaś presję, że musisz komuś coś udowodnić?

Na pewno. Zrobiłam taki ruch, że doskonale wiedziałam, że jak nie wrócę z czymś fajnym, to będę pogrążona. Z drugiej strony moja potrzeba odzyskania wolności i swobody w życiu, bez konieczności tłumaczenia się na każdym kroku co robię, gdzie jestem, z kim jestem, była tak silna, że przesądziła o wszystkim.

Bardzo się cieszę, że miałam okazję wyjechać do Londynu i tam pracować, tam nagrać pierwszą solową płytę, bo wydaje mi się, że gdybym została tutaj, to by ona nie powstała. Miałabym tylu doradców, którzy mieliby na mnie jakiś pomysł, wiedzieliby lepiej niż ja, co dla mnie dobre, że nigdy nie odkryłabym, kim naprawdę jestem, nie ugruntowałabym swojej artystycznej tożsamości. Ten wyjazd do Londynu dał mi taką opcję. Poczułam siebie, w którą stronę dalej iść, co bym chciała robić. 

Nad pierwszą solową płytą miałam całkowitą kontrolę. Była zrobiona według moich wskazówek, muzycznych preferencji, na moich zasadach. Oprócz słów zaczęłam także pisać muzykę do swoich piosenek, brać udział w procesie produkcji nagrań. To było zupełnie innego rodzaju doświadczenie niż praca z Varius Manx, gdzie nie miałam nic do powiedzenia w temacie brzmień czy aranżacji.

Anita Lipnicka
Anita Lipnicka
Źródło: fot. Wiktor Franko

Anita Lipnicka o miłości do Polski, hejcie i konsekwencjach sławy

Jesteś patriotką?

Dobre pytanie. Bywam, w sytuacjach podbramkowych. Wtedy odzywa się we mnie jakiś rodzaj buntu, atawistyczne poczucia przynależności do konkretnego obszaru, miejsca i pragnienie zawalczenia w jakikolwiek sposób o ten kraj, bo jego losy nie są mi obce. W teorii mogłabym żyć gdzieś indziej, lubię świat i różne jego oblicza. Wydaje mi się, że nie miałabym większego problemu, aby się ukorzenić gdzieś na obcej ziemi. Ale w sercu jestem i zawsze będę Polką. Przez ostatnie lata nie odczuwałam jednak dumy z mojego państwa. Chciałabym czuć ją częściej. Być może jesteśmy na dobrej drodze, żeby tak się stało.

Bywasz zaangażowana społecznie. Utwór, który stworzyłaś w związku ze Strajkiem Kobiet, odbił się szerokim echem. Jak słuchacze na niego zareagowali?

Właściwie chyba po raz pierwszy przy tej okazji dotknął mnie hejt w Internecie. Zdałam sobie sprawę, że żyjemy w takich czasach, w których trudno jest prezentować swoje poglądy wprost. Jest to okupione dużym ryzykiem. Straciłam sporo fanów. O dziwo ludzie potrafią cię w sekundę przekreślić, kiedy dowiedzą się, że prezentujesz odmienne od nich poglądy. To jest dla mnie absurdalne, bo ja z kolei nie segreguję słuchaczy przed wejściem na salę koncertową na mój koncert z uwagi na ich preferencje polityczne, seksualne czy na ich wyznanie. Bardzo mnie to smuci, że żyjemy w społeczeństwie tak mało tolerancyjnym, tak mało otwartym na inność. Marzyłabym, żeby zagościła w naszym kraju życzliwość i przyzwoitość. Tej przyzwoitości brakuje w przestrzeni publicznej, zwłaszcza w Internecie. 

Starałaś się uchronić córkę przed negatywnymi konsekwencjami twojej sławy?

Wydaje mi się, że wystarczająco dużo o tym rozmawiamy. Nie mam poczucia, by Pola w jakiś dotkliwy sposób odczuwała "konsekwencje mojej sławy". Jest normalną, skromną dziewczyną, chodzi do publicznej szkoły, jednego z warszawskich liceów, porusza się po mieście tramwajami i metrem, ma zwyczajnych znajomych, nie jest w żaden sposób oderwana od rzeczywistości. Wręcz przeciwnie. Żyje normalnym życiem, choć na pewno spotyka się z sytuacjami, w których fakt, że jest moją czy Johna córką w jakiś sposób daje się odczuć. Ale sobie z tym bardzo dobrze radzi. Jeśli chodzi o media społecznościowe, właściwie jej tam nie ma. Jestem pełna podziwu, że ona jakoś tak mądrze do tego podchodzi. Co nie jest proste, a mnie trudno udzielać jej jakichkolwiek rad, bo sama mi często powtarza: mamo, rozumiem, że chcesz pomóc, ale ty nie masz pojęcia, jak to jest! I pewnie ma rację, nie wiem, jak wygląda życie osiemnastolatki w Warszawie w roku 2023. Wiem, jak wygląda moje, w latach 90’ w Piotrkowie Trybunalskim! Tego się nie da porównać.

Jesteś zwolenniczką przyjaźnienia się z córką?

Jest między nami totalna bliskość, szczerość i zaufanie — i to są fundamenty budowania każdej relacji. Nigdy nie byłam typem matki, która wyznacza granice, która zabrania, daje kary i racjonuje nagrody. Trudno mi powiedzieć, czy jestem jej przyjaciółką, to jest raczej rola zarezerwowana dla kogoś w jej wieku, ale traktuję córkę po partnersku, jak równą sobie. I tak było od początku, odkąd była malutka. Wiele osób zwracało na to uwagę, że źle postępuję, jestem za mało stanowcza, że nie jestem "dobrym rodzicem", bo nie zabraniam, nie wymagam, nie stawiam warunków. Tymczasem ja z Polą dyskutowałam, chcąc zrozumieć jej punkt widzenia, pozwalałam jej iść, gdzie ją oczy poniosły, próbować czego chciała, co było oczywiście okupione wieloma nerwami z mojej strony. Przez to, że dawałam jej wybór, nie dokonując wyborów za nią, być może dlatego ona te granice sama musiała sobie odnajdywać i być może dlatego nigdy nie miałam z nią żadnych wychowawczych problemów w późniejszym okresie. Żadnych. Opowieści niektórych rodziców o tym, co im fundują w domu nastolatki, są dla mnie abstrakcją! Nie znam takich zachowań z autopsji. 

Jak udało ci się połączyć karierę z macierzyństwem?

Nie wiem, nie miałam wyboru. Urodziła się Pola i musiałam się nauczyć tej roli. To nie było proste, nie przychodziło mi to z łatwością. Byłam bardzo zdziwiona, bo nie czułam niczego w rodzaju owianego mitem instynktu macierzyńskiego. On mi powinien podpowiedzieć wszystko, co i jak mam robić: tak to opisywały wszystkie ciążowe poradniki! Miałam wielką tremę przed pojawieniem się Poli na świecie. Czy dam radę? Czy będę wiedziała, jak się zachować w różnych sytuacjach? W wielu nie wiedziałam po prostu co robić. Bywały momenty trudne i wszystkiego się uczyłam na własnej skórze, osobistym doświadczeniu. I zrozumiałam, że nie ma żadnych książkowych przepisów, nie ma żadnego schematu na to, jak być mamą. Wszystko trzeba samemu sobie wypracować.

Mówi się, że najpiękniejsze piosenki powstają z nieszczęśliwej miłości. Ty jesteś szczęśliwie zakochana od kilku lat. Co dla ciebie jest takim motorem napędowym?

Nie gloryfikowałabym pojęcia natchnienia jako czegoś, co przychodzi z zewnątrz i jest uwarunkowane określoną sytuacją. Tworzenie to jest ciężka praca! Muszę usiąść i naprawdę pomyśleć nad każdą piosenką. I bywa tak, że nad jedną pracuję tygodniami. Niektórych pomysłów nigdy nie kończę, są takie, które nigdy nie doczekują się szczęśliwego finału, zamkniętej formy w postaci piosenki. Bywa, że nieraz po latach wracam do jakiejś frazy, zmyślonej niegdyś metafory, i nagle dopisuję całą resztę, wszystko się układa. Nie wiem do końca, od czego to zależy, na czym polega tajemnica tworzenia. Ale fakt faktem, że bycie szczęśliwym nie sprzyja byciu kreatywnym (śmiech). Muszę zawsze pogrzebać w sobie i poszukać jakichś wrażeń z przeszłości, które nadawałyby się jako zaczyn do napisania piosenki. Przy tworzeniu płyty "Śnienie" czasami tak bywało, że musiałam się posiłkować wspomnieniami.

Nieszczęśliwej miłości.

Dokładnie. Bo z drugiej strony, o ile smutek i rozpacz są tak różnorodne, mają tyle warstw i kolorów, to szczęście jest bardzo prostym uczuciem. Jest mało złożone, nieskomplikowane, nie wyzwala w człowieku potrzeby wynurzeń. Pisząc o nim można się otrzeć o banał.

Anita Lipnicka o upływającym czasie. Jak sobie z nim radzi?

Jak określiłabyś etap w życiu, na jakim jesteś?

No właśnie o nim jest cała moja nowa płyta! Tam śpiewam o tym, co się ze mną dzieje i na jakim jestem obecnie etapie. To jest jakby to, od czego wyszłyśmy — to spoglądanie przez ramię, ale także patrzenie do przodu, i dookoła… taki osobisty bilans strat i zysków w kontekście tego, co daje nam i zabiera umykający czas. Patrzę w przeszłość z uśmiechem, momentami może z jakąś odrobiną nostalgii. Żegnam się z młodością. Ale z wielką ciekawością wypatruję także jutra i cały czas mnie ono fascynuje i pociąga. Zastanawiam się, co dalej w tej przygodzie zwanej życiem, mnie czeka.

Jak radzisz sobie z upływającym czasem?

Oczywiście byłoby to kłamstwem, gdybym powiedziała, że to mnie nie dotyczy. Widzę te wszystkie oznaki. Widzę, jak moje ciało się zmienia. Podchodzę do tego już z większym spokojem. Na początku to jest szok, gdy nagle zaczynasz zdawać sobie sprawę z własnej śmiertelności, gdy powoli dociera do ciebie świadomość, że okres rozkwitu masz za sobą i teraz to już ta druga połowa drogi się zaczyna. Ale myślę, że kiedy to zaakceptujesz, na twarzy pojawia się uśmiech i takie zrozumienie, że jesteśmy tu po to, żeby przejść przez różne etapy ziemskiej egzystencji i odegrać różne role w życiu. Każdy rozdział tej historii jest o czymś innym. Ja myślę, że doszłam do rozdziału pod tytułem "Wdzięczność". Cieszę się tym, co mam i że tu jestem.

Od lat żyjesz w blasku fleszy. Czy to jakoś wpływało na to, jak odbierałaś swój wygląd?

Myślę, że na pewno jest trudniej osobom publicznym, które zaczynają zmagać się z komentarzami: Ale się zestarzała! Tak jakby ci, co komentują, nie mieli się nigdy zestarzeć. Otóż wiadomość mam taką, proszę państwa, wszyscy się zestarzejemy (śmiech). Jeśli będziemy mieli szczęście! Bez względu na to, i czy żyjemy w świetle reflektorów, czy sobie tak po cichutku, niezauważeni. Jest to nieodzowna część naszego bytu. Był moment, kiedy bardziej mnie to jakoś dotykało. Teraz już stwierdziłam, że i tak nie zatrzymam pędzącego pociągu. Więc przestałam się przejmować. Taka kolej rzeczy.

Masz jakieś plany na najbliższą przyszłość?

Jestem w trasie nieustannie, która ma trwać do maja przyszłego roku. Mamy mieć w sumie 50 koncertów, to jest bardzo dużo, więc czeka mnie wyczerpujący okres. Więcej planów tam nie wcisnę. Ale w styczniu marzę o wyjeździe na wakacje i zaplanowałam, że cały ten miesiąc nie będę robić nic zawodowego. Będzie to czas na odpoczynek.

Kierunek już wybrany?

Jeszcze nie, ale będzie to kierunek słoneczny.

A o czym marzysz tak zawodowo?

Myślę, że już spełniam swoje marzenia. Nagrałam płytę, którą się cieszę. Spełniłam więc kolejne marzenie, jak się nim zmęczę, to będę marzyć dalej.

A prywatnie?

Chciałabym zamieszkać na Wyspie Hydra na stare lata i budzić się codziennie w słońcu z widokiem na morze. To jest moje wyobrażenie o szczęśliwej starości. Może kiedyś się spełni.

Gdzie się widzisz za 10 lat?

Nigdzie. Jakbyś mnie zapytała 10 lat temu, gdzie bym się widziała, to by na pewno nie było to miejsce, w którym jestem. Zupełnie. Na pewno bym się zapierała nogami i rękami, że nigdy nie wezmę ślubu z nikim, a wzięłam. Co mnie czeka? To jest piękne w tym życiu, że nie wiem. Nie chcę planować niczego z tak dużym wyprzedzeniem. Poza tym pandemia mnie nauczyła, że tak, możemy sobie snuć plany, a życie pokaże nam coś zupełnie innego. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy rzeczywistość zmienia się w tak bardzo zaskakujący i dynamiczny sposób.

Jak myślisz, przejdziesz kiedyś na muzyczną emeryturę?

Nie jestem w stanie przewidzieć, na ile mi starczy energii, na ile mi się będzie chciało, bo to jest ważne. Dopóki czerpię z tego radość i mnie to ekscytuje, to będę się tym zajmować. Natomiast na pewno nie wyobrażam sobie robić tego na pół gwizdka.

Czy podsumowując tę rozmowę, zgadzasz się ze stwierdzeniem, że Anita Lipnicka żyje chwilą?

Można tak to ująć. Można taki tytuł temu artykułowi przypisać.

Gdyby nie muzyka, to?

Kuchnia.

Byłabyś kucharką?

Byłabym szefem kuchni! W najlepszej restauracji na świecie!

Cudownie. Też artystyczny kierunek.

Tak, uważam, że gotowanie to jest sztuka. To, co na talerzu nieraz dostaniesz, może być przejawem miłości i prawdziwej pasji , a może być też czymś tak nijakim, bezosobowym i do niczego, że nie warto nawet tym swoich kubków smakowych zaszczycać. Więc naprawdę fascynują mnie kucharze, którzy tworzą małe dzieła, sztuki na talerzu.

Czego pragniesz?

Dobrego snu.

Czego się boisz?

Wojny.

Za czym tęsknisz?

Za morzem. Zawsze.

Czego nienawidzisz?

Rozgotowanego kalafiora.

A co cię uspokaja?

Melisa.

#W DUSZY MI GRA... to cykl muzyczny serwisu cozatydzien.tvn.pl, w którym artyści opowiadają o tym, co kochają najmocniej. Zdradzają, czy muzyka łagodzi obyczaje i co tak naprawdę kryje się w zaciszu ich domów. Poznaj tajemnice wielkich hitów i szczegóły zbliżających się premier.

Zapraszamy na profil cozatydzien.tvn.pl na Instagramie
Zapraszamy na profil cozatydzien.tvn.pl na Instagramie

Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim newsy rozrywkowe, kulturalne i show-biznesowe, ale znaczną częścią naszej codziennej pracy są także cykle i wywiady, które regularnie pojawiają się na stronie. Możecie nas znaleźć również na InstagramieFacebooku i TikToku. Dziękujemy Wam za wspólnie spędzony czas. 

Czytaj też:

Autor: Dominika Kowalewska

Źródło zdjęcia głównego: fot. Wiktor Franko

podziel się:

Pozostałe wiadomości