Anna Kalczyńska o pracy, macierzyństwie i hejcie. "Moje nazwisko było odmieniane przez wszystkie przypadki"

Anna Kalczyńska
Anna Kalczyńska w cyklu #CoZaKobieta!
Źródło: MWMEDIA
#CoZaKobieta! Kiedy przeszła z "hard newsów" do lifestyle'u, wieszali na niej psy. "Regres, porażka, degradacja" - pisali wzburzeni widzowie. Potem, choć w nowej roli poradziła sobie świetnie, nie było lepiej. Zarzucali jej, że karierę zrobiła dzięki mężowi, a bolesne słowa uderzały nie tylko w nią, ale i w jej rodzinę. Wycelowane w nią setki zarzutów i hejterskich komentarzy odbija jak Iga Świątek piłkę tenisową. I choć to nie jest tak, że wszystko spływa po niej jak po kaczce, o poranku wita widzów promiennym uśmiechem. O tym, jak nie dać się złamać, kiedy prosić o pomoc i jak przy tym nie zwariować w rozmowie z Aleksandrą Głowińską opowiedziała dziennikarka - Anna Kalczyńska.

Anna Kalczyńska o pracy w mediach

Aleksandra Głowińska, cozatydzien.tvn.pl: Powiedzieć, że twoi rodzice to artystyczne dusze, to jak nic nie powiedzieć. A jednak skończyłaś w "hard newsach" – przynajmniej na początku kariery.

Anna Kalczyńska: Zawsze wiedziałam, że nie chcę zostać aktorką. Może się to wydawać dziwne, bo to piękny zawód, pozwalający na kontakt z literaturą, rozwijający i wydawać by się mogło, że ja, jako córka aktorskiej pary z sukcesami — mogłabym chcieć podążać ich śladem. Moi rodzice kochali swój zawód, nigdy nas do niego nie zniechęcali. Ja jednak miałam swoje obserwacje. Chciałam być niezależna - finansowo i zawodowo. Chciałam pracować na własnych warunkach, móc się utrzymać i wydeptać własną ścieżkę. 

I jakie ścieżki były brane pod uwagę?

Myślałam o politologii; ukończyłam lingwistykę stosowaną, potem College of Europe – mogłam próbować zasilić kadry urzędnicze MSZ, wykorzystać znajomość języków obcych. Drugą opcją było dziennikarstwo, nauki społeczne. Artystyczne kierunki nie interesowały mnie w ogóle. 

Ale zamiłowanie do pracy z kamerą już tak. 

Bez wątpienia. Co prawda moja przygoda z telewizją zaczęła się traumatycznie. Rodzice zabrali nas  (mnie i brata) na nagranie do TVP z okazji Dnia Dziecka. Przygotowaliśmy wiersze, które mieliśmy zaprezentować podczas transmisji na żywo. I jak przyszło co do czego — zapomniałam tekstu. Z wrażenia i stresu (śmiech). 

To wspomnienie spłynęło jak po kaczce, czy zostawiło ślad na dłużej?

Utkwiło we mnie głęboko. Zamknęłam się w sobie, a i tak już wcześniej byłam dość nieśmiałym dzieckiem. W tamtym momencie nie chciałam mieć nic wspólnego z telewizją. Ale magia ekranu ciągnęła. Myślę, że odziedziczyłam tę miłość do kamer po rodzicach. Nie do aktorstwa, a do telewizji. 

Jako aktorka po zakończonych zdjęciach mogłabyś wyjechać na wakacje, oczyścić głowę, odłożyć telefon i myśleć o niebieskich migdałach. Jako dziennikarka nawet na wakacjach musisz być na bieżąco, bo tyle się dzieje, że można wypaść z obiegu po dwóch dniach "nieobecności". Nie żałowałaś nigdy swojej decyzji? 

Nigdy. Nawet przez jeden dzień nie żałowałam, że wybrałam dziennikarstwo. Cały czas chcę więcej. Interesuję się tym, co dzieje się na świecie. Nie umiem nie być na bieżąco. Gdyby Twitter nie istniał, pewnie bym go wymyśliła (śmiech). Ciągła wymiana opinii, komentarzy, myśli to mnie fascynuje. Śledzę nie tylko to, co serwują mass media, ale sama wyszukuję ciekawe wiadomości. I tak zresztą traktuję social media — jako dodatkowe źródło informacji. To pozwala mi być blisko tego, co się dzieje. Tak jestem skonstruowana — chcę być blisko faktów i chyba nie umiem żyć inaczej. Nie potrafię wypocząć, wyłączyć się zupełnie. Ja uczę dzieci, żeby nie siedziały ciągle z nosem w telefonie i tak samo dyscyplinuje mnie mój mąż. "Zostaw ten telefon" - mówi. Ale ja nawet jak oglądam serial, muszę mieć blisko telefon, żeby zerknąć w powiadomienia. Na szczęście wyłączam telefon w teatrze i na basenie (śmiech). 

Dziennikarstwo jest pociągające. I uzależniające. To na pewno. Chciałabyś, żeby twoje dzieci poszły tą samą drogą? Weronika Rosati powiedziała kiedyś, że ona nie chciałaby, żeby jej córka została aktorką, bo wie, z czym to się wiąże i jak trudny jest ten zawód. 

Myślę, że to wspaniały zawód. Inspirujący i rozwijający. Byłabym szczęśliwa, gdyby wybrały dziennikarstwo. Hania, moja środkowa córeczka, czasami wspomina, że mogłaby pójść tą drogą. Jest dumna z tego, że mama jest dziennikarką i ma do tego predyspozycje — jest gadułą, z łatwością dobiera słowa, jest ciekawa świata i myślę, że mogłaby pięknie o nim opowiadać. Kiedy moje dzieci widzą, jak zadaję pytania przypadkowo spotkanym ludziom — np. muzykom ulicznym grającym utwór, którego nie znam, a który wyjątkowo mi się spodobał, żartują, że "mama musi zapytać", "mama zawsze się czegoś dowie", "w mamie się odezwała dziennikarka". Bardzo mnie to wzrusza. To jest fajne. Odziedziczyłam to po swoich rodzicach, którzy zawsze byli bardzo przejęci, zatroskani o losy kraju, politykę. Byli wszechstronni. Tata był zagorzałym kibicem — myślę, że mógłby się spełniać w dziennikarstwie sportowym — był nie tylko niezwykle zorientowany w bieżących wydarzeniach, ale i dobrze znał historię sportu, a statystyki miał w małym palcu. Teraz to, co wyniosłam z domu, przekazuję swoim dzieciom. Cieszę się, że chcą z tego czerpać, że są ciekawe i zainteresowane wszystkim. I cieszyłabym się, gdyby poszły w moje ślady. Dziennikarstwo to nie jest łatwy zawód. Nie dla każdego. Bywa spalający, wykańczający, ale jeżeli nasz temperament pozwala nam się w nim odnaleźć, to będzie nas wzbogacał każdego dnia bez względu na to, jaką tematyką będziemy się zajmować.

Anna Kalczyńska o zmianie pracy

Jak rzuciłaś politykę dla lifestyle'u, pisali, że to "upadek", "regres". 

To był faktycznie bardzo trudny czas, ale Edward Miszczak, proponując mi tę pracę, uprzedził mnie o tym. Prosił, żebym się dobrze zastanowiła i przed podjęciem decyzji była pewna, czy na pewno tego chcę, bo takie głosy się pojawią. I pojawiły się. Trudno się dziwić. Te światy są bardzo odległe, mimo że — uwaga — wcale nie. Mówimy często o tych samych rzeczach, ale innym językiem, mniej fachowym, chyba bardziej "ludzkim". Świat lifestyle'u jest szerszy niż "hard newsy". I nie chodzi tylko o show-biznes, ale o społeczne czy kulturowe zjawiska, których w newsach w ogóle nie dotykamy. Obok mnie działo się wiele rzeczy, z których nie zdawałam sobie sprawy. Na przykład zjawisko k-popu było mi zupełnie obce. Nie mam pewności, czy "hard newsy" opisują świat wyczerpująco.

A "Dzień Dobry TVN" tak?

Serwujemy szerokie treści. Nie można obu tych światów porównywać, ani deprecjonować żadnego z nich. Do pracy w stacji informacyjnej przyszłam z bagażem wiedzy i doświadczeń, które zdobyłam na studiach i w Komisji Europejskiej. Wykorzystałam to w 100%, bo trafiłam do TVN24 na początku kampanii informacyjnej przed referendum unijnym. W TVN24 właściwie nauczyłam się telewizji - nie miałam szansy nawet dotknąć nigdzie indziej, bo w tamtym czasie pierwsza prywatna stacja informacyjna wyznaczała w Polsce standardy. Tworzyliśmy wszystko od nowa i w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że przeszłam wszystkie etapy i szczeble: byłam researcherką, reporterką, wydawcą, prezenterką... Mogłam pewnie próbować starać się o dołączenie do elitarnej redakcji "Faktów", ale wiedziałam, że będzie bardzo trudno, bo tę redakcję tworzy hermetyczny i sprawdzony zespół. "Dzień Dobry TVN" to było wyzwanie i zagadka, ale z całą pewnością możliwość rozwoju. Cały czas bronię tej decyzji. Oczywiście, czasem jest mi żal, czasem tęsknię za adrenaliną. Ale ten głód zaspokajam w mediach społecznościowych.

A w mediach społecznościowych można sobie podnieść ciśnienie i zaspokoić dzienne zapotrzebowanie na adrenalinę. Szczególnie jeśli jest się kobietą. Komentarzy umniejszających zasługi jest mnóstwo.

Potrafimy jak nikt inny sobie umniejszać. Nie jesteśmy wychowani w kulturze docenienia. Nie wiem, z czego to wynika. Czy matki nas za mało chwaliły? Czy ojcowie nas nie doceniali? Czy mamy wpojone wysokie standardy i oczekiwania względem siebie? To są nasze narodowe mankamenty. Amerykanie tego nie mają. Są zachwyceni sobą. My nawet nie potrafimy przyjmować komplementów. Szkoda. 

Anna Kalczyńska o obowiązkach domowych i diecie dzieci
Źródło: cozatydzien.tvn.pl

W twoim domu było inaczej?

Było zupełnie odwrotnie. Dostałam od mojej mamy morze wsparcia, miłości i pełnej akceptacji. To samo daję swoim dzieciom. Ale w mojej rodzinie były różne modele wychowania. Moja ciocia patrzyła na wszystko dość krytycznie i ostro. Stawiała wysoko poprzeczkę. To też było cenne. Gdybyśmy otaczali się tylko ludźmi, którzy nas chwalą i opierali się na zalewającej nas fali komplementów, trudno byłoby nam się rozwinąć i spojrzeć na siebie z dystansem. Równowaga jest dobra. Ważne, by zachować odpowiednie proporcje. 

Anna Kalczyńska o hejcie

Da się uodpornić na hejt, czy to zawsze boli tak samo?

Zawsze boli tak samo. Bywają mniejsze i większe gradobicia, a ja przeżyłam chyba wszystkie możliwe wersje. I dużo mnie to nauczyło.

Na przykład?

Na przykład, że jak się czegoś nie wie lub nie jest się tego pewnym, lepiej przemilczeć lub w ogóle ich nie dotykać. Jedna ze wpadek była jak trzęsienie ziemi. Nigdy nie przeżyłam czegoś takiego. Nie krytykowano mnie wówczas za niewiedzę czy ignorancję. Dostawałam groźby i życzenia śmierci. To się ciągnęło tygodniami. 

Jak sobie z tym poradziłaś?

Udałam się do specjalisty, bo nikt nie był w stanie mi pomóc. Ta sytuacja zaważyła nie tylko na mojej pracy, karierze czy pozycji, ale przede wszystkim na zdrowiu psychicznym. Bardzo ciężko to zniosłam. Ludziom się wydaje, że to jest nasz zawód i to wszystko musimy brać z dobrodziejstwem inwentarza, czyli nieprzychylne komentarze. Nie wiem, kim trzeba być i jaką trzeba mieć kondycję psychiczną, żeby wytrzymać tego typu docinki, komentarze, złośliwości i groźby. Nikomu nie życzę tego, przez co przeszłam. To jest bardzo trudny zawód. Dziennikarze muszą być nie tylko kompetentni i świetnie zorientowani, dociekliwi, ciekawi, potrafić się wysłowić i mieć świetną dykcję, ale to też muszą być ludzie, którzy są obdarzeni empatią i wrażliwością na potrzeby i krzywdy innych. I tacy jesteśmy. Nie można oczekiwać, że będziemy godnie znosić wszystkie inwektywy. Nie da się być jednocześnie czułym i wrażliwym, i mieć twardą skórę. Człowiek albo jest współczujący i wrażliwy, albo nie. Dziennikarze nie grają, nie udają kogoś, kim nie są. Dlatego trudno jest być odpornym na wszelkie ataki. Ludziom się wydaje, że skoro mamy dobrą pracę, występujemy w mediach i uprawiamy "prestiżowy zawód", to znaczy, że powinniśmy sobie radzić z każdą sytuacją, krytyką i mieć nadprzyrodzone moce, które pozwolą nam to wszystko dźwignąć. 

Ale to tak nie działa.

Przykre, ale nikt nie jest w stanie nas w to wyposażyć. Nie ma czarodziejskiego płaszcza, który moglibyśmy założyć, żeby ochronił nas przed tymi wszystkimi upokorzeniami. Żeby ochronił przed tym nasze dzieci. Hejt nie uderza tylko we mnie. To dotyka całej rodziny. Moje dzieci chodzą do szkoły. Ich rówieśnicy zaglądają do internetu. Czytają o "mamie Janka", która staje się przedmiotem drwin jego kolegów. A potem przedmiotem kpin staje się on sam. I tu mam taki apel do wszystkich: zastanówmy się trzy razy, zanim kogoś w sieci oplujemy. 

To był moment, kiedy pomyślałaś, że już wystarczy?

To był moment, kiedy z jednej strony myślałam "szkoda", bo lubiłam swoją pracę, ale z drugiej strony miałam już serdecznie dość. Byłam załamana, wylądowałam u psychiatry. Idąc ulicą, miałam poczucie, że wszyscy na mnie patrzą. Że wszyscy wiedzą, kim jestem, co zrobiłam. Że każdy myśli, że jestem najgorszą osobą, która zasługuje na to, żeby jej twarz umoczyć w rynsztoku. To straszne uczucie, mimo że to nieprawda. Moje nazwisko było odmieniane przez wszystkie przypadki. Na szczęście to już za mną. 

Ale zostawiając koszty tego zawodu, jest też sporo plusów. Jeden z nich wyjątkowy duży, bo to w pracy poznałaś męża. 

Maciek pracował wtedy w kanałach tematycznych, a ja nad programem o Unii Europejskiej. Koleżanka podpowiedziała mi, że on może pomóc mi w logistyce. Poszłam do niego na trzecie piętro, otworzyłam drzwi, a on spłonął rumieńcem. Tak się poznaliśmy. 

Kryliście się na początku?

W ogóle się z tym nie kryliśmy. Nie mieliśmy żadnej zależności służbowej. 

A mimo to pojawiały się komentarze, że pomógł ci w karierze. 

A było zupełnie odwrotnie. Bardziej mi przeszkadzał, niż pomagał (śmiech). Między innymi dlatego, że zaczęły się pojawiać takie komentarze. Najlepszym dowodem na to, że nie było żadnej zależności pomiędzy moją karierą a naszym związkiem, jest to, że Maciek odszedł z firmy dwa lata temu, a ja jestem tu, gdzie jestem. 

W zestawieniach najbardziej zgodnych par polskiego show-biznesu Anna Kalczyńska i Maciej Maciejowski przodują. Słusznie?

Rzeczywiście rzadko się kłócimy, ale czasem się zdarza. Mamy w sobie jednak chęć wychodzenia sobie naprzeciw. Zawsze staramy się wszystkie spory załagodzić i rozładować emocje od razu. Myślę, że w naszym życiu się tyle dzieje, że my po prostu nie mamy czasu tego wszystkiego roztrząsać. To wszystko się rozmywa po drodze. A poza tym jesteśmy dobrze dobrani charakterologicznie. Dogadujemy się. Maciek mnie już dobrze zna, wie, że czasem panikuję. Wie, że wtedy nie należy tego nakręcać, tylko przeczekać, bo to zaraz minie. Czasem po prostu zdejmuje ze mnie kilka rzeczy i od razu czuję się lepiej. Radzi mi, kiedy wpadam w wir obowiązków i biorę na siebie za dużo rzeczy. Pomaga mi układać plan i szuka ze mną rozwiązań. Nawet jeśli się kłócimy, to o małe rzeczy. Nie dochodzi między nami do dużych spięć. Dzieci mamy fajne, nie mamy z nimi kłopotów. Może jeszcze wszystko przed nami, bo zbliża się okres dojrzewania... Ale spędzamy z nimi dużo czasu, mamy wspólne pasje, uprawiamy sporty. To wszystko nas scala. To brzmi banalnie, ale wspólny wysiłek i osiąganie celów zbliżają ludzi do siebie. 

Wkurzasz się, kiedy ktoś pyta, czy "mąż pomaga przy dzieciach"? 

To wynika z naszej mentalności, która przeszła do lamusa, ale takie myślenie jeszcze gdzieś pokutuje. To określenie jest bez sensu. U nas ten temat nigdy nie istniał, a nawet gdyby - to raczej ktoś mógłby zapytać, czy to ja pomagam mężowi przy dzieciach (śmiech). W naszym życiu raz ja a raz Maciek więcej pracuje. Ostatnio mąż skupiał się na budowie naszego domu i to on woził rano dzieci do szkoły, a ja szłam do pracy. Jak miałam wolne, dbał o to, żebym się wyspała i odpoczęła i wypełniał te wszystkie obowiązki. Oczywiście kiedy byłam na urlopach macierzyńskich, nikt mnie w tym nie wyręczał, ale to mi odpowiadało. Cudownie mi było na tych urlopach. 

Macierzyństwo obchodzi się z tobą łagodnie?

Nie przeszłam depresyjnych stanów z powodu ciąży, połogu czy macierzyństwa. Nigdy. Oczywiście były trudniejsze momenty. Powitaliśmy na świecie trójkę dzieci w trzy lata. Jedno dziecko przy piersi, drugie wdrapuje się na kanapę i ja pośrodku tego wszystkiego zastanawiająca się, co robić. Ruszałam na ratunek córce, która mogła rozbić sobie głowę, jednocześnie odstawiając od piersi drugą, która zaczynała płakać (śmiech). Maciek wtedy pracował, ja zajmowałam się dziećmi i to wyszło naturalnie. Wtedy czułam, że tak ma być. Zresztą planując dzieci, wiedzieliśmy, że tak będzie. Ale i tak brał na siebie dużą część rodzicielskich obowiązków. Nie narzekałam, że jestem umęczona, bo muszę wstawać w nocy. Wstawaliśmy tak samo. Po równo. Na zmianę. 

Przy trójce dzieci jest szansa na czas we dwoje, czy to niemożliwe bez pomocy osób trzecich - niani czy dziadków?

Jest szansa, ale jeśli potrafimy zorganizować czasem kogoś do pomocy, to nie ma się nad czym zastanawiać. Warto choćby na kilka godzin w ciągu tygodnia. Zachęcam do tego. Ta pomoc jest nieoceniona. My mieliśmy ogromne szczęście, że w naszym życiu i życiu naszych dzieci pojawiła się pani Basia, która przez lata nie tylko się nimi opiekowała, ale była też dla mnie dużym oparciem. Były takie miesiące, że miałam z nią więcej kontaktu niż z własną mamą, którą kocham bardzo i która mieszka niedaleko, ale ma też swoje życie, podróżuje, pracuje, udziela się charytatywnie. Niestety pani Basi już z nami nie ma. Nie żyje. Ale była kolejnym członkiem naszej rodziny. Osobą, która wzbogaciła życie naszych dzieci w sposób nie do opisania.

A jeśli nie ma nikogo do pomocy, to co wtedy?

Nie można się bać. Trzeba wychodzić z dziećmi do ludzi. Wyjeżdżać, wpraszać się w gości. Nie siedzieć samemu w czterech ścianach. Nie wpadać w pułapkę, że pierwsze trzy miesiące trzeba spędzić w domu. To błąd, który ja też popełniłam po narodzinach pierwszego dziecka. Jaś miał pół roku, jak pierwszy raz gdzieś z nim ruszyliśmy. Potem okazało się, że najlepiej usypia na głośnej kolacji i w wózku na świeżym powietrzu. Dopiero wtedy skończyły się całonocne noszenia. Więcej odwagi dla rodziców. 

Czego nie robicie w domu przy dzieciach?

Nie przeklinamy w domu. Zdarza nam się bardzo rzadko w przypływie jakichś emocji, ale nigdy przy dzieciach. Pilnujemy tego bardzo. Wiem, że są dzieci, które przeklinają i rozumiem, że to jakaś forma ekspresji, ale ja pilnuję, żeby tego nie robiły.

A co z tym nieszczęsnym "dziewczynce nie wypada"? 

Kilka lat temu się złapałam na tym, że chciałam inaczej wychowywać dziewczynkę, a inaczej chłopca. Teraz bardziej uważam na to, żeby nie zagonić swoich córek w żaden schemat. Subskrybowałam jakiś czas temu taki kanał "London Drawing" - to taka interaktywna forma nauki przez rysunek. Nie wiem, dlaczego uznałam, że to świetna forma nauki dla Krysi i Hani, a Jaś będzie robił coś innego. Myślę, że to pokutuje w nas to myślenie dziwnych i kompletnie bezsensownych podziałów. Staram się patrzeć na to, jakie moje dzieci mają zainteresowania i predyspozycje. Nie na ich płeć. Ale wychowuję syna na dżentelmena. Uczę go, że zawsze trzeba się witać, przepuszczać kobiety przodem i otwierać im drzwi. To mu nie zaszkodzi w życiu. Jaś jest silniejszy, więc niektóre obowiązki wykonuje za dziewczynki, jak np. dźwiganie zakupów, ale nakrywają do stołu i sprzątają po posiłku wszyscy razem. W większości obowiązków domowych nie ma żadnego podziału. W moim domu też nie było podziałów.

Bierzesz do siebie rady od innych mam? Albo sama im radzisz?

Unikam radzenia. My, kobiety jesteśmy przeczulone na punkcie swojej wizji macierzyństwa. To zbyt drażliwy temat. Moje profile w mediach społecznościowych są wolne od parentingu. Nie ma sensu korygować czyjegoś modelu macierzyństwa, pouczać o tym, co lepsze. Każda rodzina jest inna. My robimy tak, oni robią inaczej i to jest w porządku. 

A i tak w sieci pojawiają się krytyczne głosy odnośnie do wychowania. Kiedy powiedziałaś o zajętościach swoich dzieci, "zatroskane" internautki pisały, że "zabierasz im dzieciństwo", bo "plan dnia jest zbyt napięty". 

To jest temat do dyskusji z moim mężem a nie z internautkami. Moje dzieci rzeczywiście mają długi dzień w szkole, ale mają też czas na relaks i odpoczynek. wszystko można świetnie połączyć. Wcale nie jest tych zajęć za dużo.

Też miałaś tyle aktywności w dzieciństwie?

Ja chodziłam do szkoły muzycznej i do szkoły francuskiej. Miałam zajęcia od rana do wieczora. Czy ja nie miałam dzieciństwa? Miałam super dzieciństwo. Miałam koleżanki, kolegów w dwóch szkołach. Nie wiem, co mogłabym jeszcze zrobić, żeby moje dzieciństwo było lepsze albo bardziej kreatywne. Mój brat chodził na Legię, trenował tenis, piłkę nożną. Mieliśmy wypełnione dni, bo naszych rodziców nie było w domu. Byli zapracowani. Nie mieliśmy podwórka, bo mieszkaliśmy w domu jednorodzinnym na Gocławku. Nie mieliśmy wspólnego trzepaka, ale było super. Z rodzicami spędzaliśmy wakacje. Moje dzieci też spędzają cudowne wakacje. Wyjeżdżamy z nimi na Hel i one potrafią wrócić z plaży po godzinie i powiedzieć: "Mamo, nudzę się", więc moje dzieci też się nudzą. Nie są przepracowane.

Dzieci nie są przepracowane, ale matki bywają. Dyskusję kilka dni temu otworzyła Marta Żmuda-Trzebiatowska, która przyznała otwarcie, że jest zmęczona i tęskni "za życiem sprzed dzieci". Masz podobnie?

Rozumiem to. Mam trójkę dzieci, prowadziłam aktywne życie przed ich przyjściem na świat. Dziś mówię jednak z perspektywy mamy, której dzieci chodzą do szkoły, która ma dla siebie czas w ciągu dnia i której zdarza się wracać do pustego domu. Dzieci to obowiązek, przykro jest mówić o nich w tych kategoriach, ale to prawda. Tylko to jest pewien wybór. Miałam dzieci po "30", więc zdążyłam się nacieszyć życiem singielki i życiem w parze bez nich. Wiem, jak bardzo można być zmęczonym. Moje dzieci nie spały. Pierwsze nie spało, drugie nie spało. Wydawało mi się, że trzecie na pewno będzie przesypiało całe noce. Tymczasem Krysia budziła się kilka razy każdej nocy przez dwa i pół roku. Chodziłam z ogromnymi workami pod oczami. Byłam jak zombie. Praca, trójka dzieci, pies. Jakoś to poukładaliśmy, jesteśmy partnerami, wspieraliśmy się z Maćkiem, ale nie było łatwo.

Od zawsze chciałaś zostać mamą?

Tak, bardzo chciałam mieć dzieci. Wiedziałam, z czym to się wiąże. I nigdy nie wolałabym być na innym etapie mojego życia. Długo nie mogłam zajść w ciążę i być może dlatego teraz podwójnie doceniam każdy dzień z moimi dziećmi. I nigdy nikt nie usłyszy ode mnie słowa krytyki na temat macierzyństwa. Zbyt wiele kosztowało mnie staranie się o dzieci i za bardzo jestem szczęśliwa z tego powodu, że je mam, żeby powiedzieć cokolwiek negatywnego. Wiem, jakie mam szczęście.

#CoZaKobieta! to cykl rozmów Aleksandry Głowińskiej z wyjątkowymi kobietami, których droga i postawa mogą inspirować inne kobiety do walki o siebie. To historie gwiazd, które odważyły się być sobą, stawiły czoła przeciwnościom i dziś zbierają plony decyzji, które nie zawsze były oczywiste, ale okazały się słuszne.

Oczy całego świata skierowane są w stronę Ukrainy i nasze również. Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim o rozrywce, kulturze i show-biznesie, ale trudno przejść obojętnie wobec tego, co dzieje się u naszego sąsiada. Dlatego będziemy pisać o wsparciu, jakie płynie z Polski dla mieszkańców Ukrainy. Najważniejsze informacje znajdziecie TUTAJ.

Autor: Aleksandra Głowińska

Źródło zdjęcia głównego: MWMEDIA

podziel się:

Pozostałe wiadomości