Wywiad przeczytasz pod materiałem wideo:
Grażyna Barszczewska o "Karierze Nikodema Dyzmy" i przyjaźni w aktorstwie
Aleksandra Czajkowska, cozatydzien.tvn.pl: Od lat sumiennie trzyma pani życie prywatne z dala od mediów. Nie słychać o żadnych miłosnych skandalach z pani udziałem, czy wywiadach o relacji z mężem lub synem. Zastanawia mnie, czy to konsekwencja popularności, na jaką była pani wystawiona po filmie "Kariera Nikodema Dyzmy"? Rolą Niny Ponimirskiej, rozkochała pani w sobie całą Polskę.
Grażyna Barszczewska: Tak to już jest w naszym zawodzie, że można zagrać niejedną wielką rolę w teatrze, a największą popularność przyniesie nam rola w serialu telewizyjnym, w tym przypadku na szczęście w znakomitym serialu. Broń Boże, nigdy nie ciążyła mi ta popularność. Spotykam się często z bardzo miłymi reakcjami widzów ceniących serial, ale także z sympatią, którzy znają moje role i te aktualne i te sprzed lat w teatrze, telewizji, filmie czy radiu. Ciągle pracuję na to, żeby nie zawieść widzów. A życia prywatnego nie przenosiłam nigdy do pracy, a tym bardziej do mediów.
To jednak powodowało całą masę domysłów, a także plotek.
No cóż... mimo mojego mało atrakcyjnego dla tabloidów czy portali plotkarskich życia prywatnego zdarzało się, że dopisywano mi wyssane z palca romanse, czy inne kłamliwe, kompletnie nieprawdziwe treści. O powód takich kłamliwych manipulacji spytałam nawet jednego z uznanych autorytetów dziennikarskich. Odpowiedział mi krótko: Pani Grażyno, dla popularnych sieci, gazet, pani prawdziwy życiorys byłby nie do sprzedania, mało klikalny dla żądnego sensacji przeciętnego odbiorcy. Trzeba więc "ubrać" panią w coś, co się łatwo sprzeda. Kropka. Czy mam komentować? Ale nie ruszajmy tego co nieładnie pachnie.
Bardzo delikatnie powiedziane. W "Karierze Nikodema Dyzmy" Nina Ponimirska była ukochaną głównego bohatera, którego zagrał Roman Wilhelmi. Jednak nie było to wasze pierwsze spotkanie w pracy. Graliście razem m.in. w spektaklu "Dwoje na huśtawce".
Graliśmy razem w Teatrze Ateneum, także w filmie, telewizji. Nasze koleżeństwo, przyjaźń prawie 20-letnią - także między naszymi rodzinami — wspominam szerzej w ostatnio wydanej biografii Romana napisanej przez p. Magdę Jaros.
Grażyna Barszczewska i Roman Wilhelmi w serialu Kariera Nikodema Dyzmy
Posted by Tamta Polska on Wednesday, October 2, 2024
Skoro już rozmawiamy o przyjaźni, to chciałabym pociągnąć trochę ten wątek. Czy ma pani przyjaciół wśród aktorów?
Oczywiście. W kilku przypadkach serdeczne koleżeństwo z planu czy teatru przerodziło się w przyjaźń, którą sobie bardzo cenię. Myślę, że prawdziwa przyjaźń to czasem nawet więcej niż miłość.
Pięknie powiedziane. Pytam o to, ponieważ część artystów uważa, że przyjaźń w środowisku aktorskim nie zawsze jest możliwa, m.in. przez utarty schemat, że każdy patrzy wyłącznie na siebie przez "zawodowy egoizm".
Nie ma co ukrywać, to prawda, tak, jesteśmy obarczeni genem zawodowego egoizmu. Chcemy przecież być najlepsi w swojej sztuce. Ale w tych zawodach "ścigania się" można zachowywać się fair play, nie podkładając nogi koledze, czyli np. nie zasłaniając rekwizytem twarzy naszego partnera grającego do kamery, czy celowo nie odwracając uwagi widza na scenie podczas monologu kolegi... Takie zachowania na szczęście należą do rzadkości i nie są godne prawdziwych profesjonalistów. Współgranie, słuchanie partnera nie umniejsza naszej kreacji, wprost przeciwnie — buduje naszą rolę. Doświadczam tego z moimi partnerami na scenie i przed kamerą. Bywa, że z podziwem podpatruję ich rzemiosło i talent, siedząc za kulisami czy na widowni.
Grażyna Barszczewska*: Kiedy studiowałam w krakowskiej PWST, krążyła pogłoska, że jeśli rektor Eugeniusz Fulde, kogoś ze...
Posted by Anegdoty teatralne, filmowe i muzyczne on Tuesday, March 21, 2023
W ostatnich latach w Polsce pojawia się coraz więcej ról ekranowych dla dojrzałych aktorek, ale wydaję mi się, że nadal na ekranie możemy oglądać te same osoby. Czy to jest zauważalne też w środowisku aktorskim?
Cieszę się, że temat dojrzałości, a nawet starości w filmie dotarł już i do nas. Ale cóż... menedżerów kultury, agentów artystycznych, którzy naprawdę zajmują się rozwojem artystycznym aktora czy aktorki, można policzyć na palcach jednej ręki, a i to nie. Jesteśmy małym, dość hermetycznym środowiskiem. Reżyserzy, producenci, reżyserzy castingów nie znają aktorów. Nie chodzą do teatrów. Zwykle bojąc się ryzyka, że mało znany aktor czy aktorka nie zapewni kasy, proponują aktora, który aktualnie jest w obiegu filmowym czy serialowym. Tak więc X jest od postaci skomplikowanych, a Y będzie grała kolejną uwodzicielkę. To, by scenarzysta czy reżyser pisał scenariusz pod konkretnego aktora, zdarza się niezwykle rzadko. Mnie się na szczęście przytrafiło.
Kto był takim reżyserem?
Stanisław Różewicz. Kiedy pisał scenariusz "Anioła w szafie" - filmu, w który grałam z Jerzym Trelą, poprosił mnie o prywatne spotkanie. Spotykaliśmy się nie raz, rozmawialiśmy nie tylko o filmie, zanim rozpoczęłam zdjęcia. Poznawał mnie, czerpał ze mnie. To była piękna współpraca. Przyszedł mi na myśl także Krzysztof Krauze. To dzięki jego determinacji i odwadze twórczej Krysia Feldman zagrała genialną rolę Nikifora, a reżyser odniósł wielki sukces. To on zainwestował w mało znanego wówczas Andrzeja Chyrę. Pewnie nie było łatwo, ale warto było, prawda?
Prawda. Aktorzy mają problem z dostaniem się na wielki ekran, a coraz więcej pojawia się tam osób z odpowiednimi zasięgami w mediach społecznościowych. Jest to pewnie z korzyścią dla promocji filmu, ale czy dla poziomu aktorstwa?
Historia filmu zna przypadki, kiedy kompletni amatorzy stawali się gwiazdami ekranowymi, najczęściej jednego obrazu. Ale to zupełnie inna bajka. W naszej rzeczywistości amatorzy, którzy grają w takim czy innym serialu, czy telenoweli, mogą być wiarygodni, bo potrafią zachować się naturalnie w okolicznościach serialowych czy filmowych, ale... będą bezradni na scenie w dramacie Szekspira czy komedii Fredry, bo nie mają na to środków, bo scena obnaży ich brak warsztatu. Przecież aktorstwo to rzemiosło. Nie powiem nic nowego, ale teatr jest moją bazą, moim warsztatem pracy od 55 lat — jesteśmy naprawdę starym małżeństwem (śmiech).
Więc powinno być już pani łatwiej, bo przecież ma pani ogromne doświadczenie. A rutyna?
O właśnie, i tu jest pułapka... rutyna! Trzeba się przed nią bronić rękami i nogami! Za każdym razem wchodząc w nową rolę, mam poczucie, że nic nie umiem. Żeby wydrapać z papieru, ze scenariusza prawdziwą postać, ożywić ją i być nią — trzeba się porządnie natrudzić, nie ulegać doświadczeniu czy aktorskim sprawdzonym sposobom. Najwyższym znakiem jakości w aktorstwie jest być Julią, a nie grać Julię.
Od 55 lat jest pani nieustannie aktywna zawodowo. Miała pani taki moment, wychodząc na scenę, że nie czuła pani tej postaci? Że nie mogła pani do końca wejść w rolę?
Nie pamiętam, a może nie chcę pamiętać? Ale pewnie były takie role, którym nie do końca podołałam... To zawsze jest ogromny stres, walka z tworzywem literackim i własną niedoskonałością. Nigdy jednak świadomie nie odpuszczałam. Nigdy nie pozwoliłam sobie, by wyjść nieprzygotowana na scenę czy przed kamerę. Zawsze starałam się wykonywać swoje zadanie na 100 procent, i nieważne czy dla milionowej widowni, czy dla kameralnej w małym ośrodku kultury. Przecież to ogromny przywilej, ale i obowiązek. Trzeba hojnie obdarować widza, który przyjdzie dla mnie, poświęci swój czas, w pełni mu się oddać.
Ładnie to pani nazwała, ale jaka jest cena tego oddania?
A może nie powinno się publicznie mówić o cenie? Może widz powinien zostać w przekonaniu, że to tak łatwo, przyjemnie, że to nic mnie nie kosztuje? "Pani się bawi, śpiewa i jeszcze pani za to płacą!" Hm... Oczywiście jest cena. Bezsennych nocy, lekceważenia zdrowia, byle tylko broń Boże nie odwołać przedstawienia czy nagrania, itd. Zwolnienie lekarskie w razie choroby jest dla większości czymś normalnym, dla aktora to katastrofa, dramat, ostateczność. Nazywam to żartobliwie BHP tego zawodu.
Grażyna Barszczewska o relacji i współpracy z synem
Wspomniała pani o cenie, jaką się płaci, kiedy człowiek oddaje się w 100 procentach pracy. Często aktorzy przypłacają to życiem prywatnym. A pani od lat jest w szczęśliwym związku. Pani syn — Jarosław Szmidt — niejako również jest związany z tym zawodem — jest operatorem. Jak udało się pani trzymać "kilka srok za ogon" bez uszczerbku?
No nie... tak całkiem bez uszczerbku to się nie da. Ja od początku wiedziałam, że święta, rodzinne uroczystości, odpoczynek — są na drugim miejscu, poza sytuacjami w mojej hierarchii wartości, ważniejszymi od zawodu jak np. macierzyństwo czy troska o najbliższych, szczególnie tych, z którymi musimy się żegnać... Z moim synem zawsze bardzo dobrze rozumieliśmy się i tak jest nadal, zarówno w domu jak i wtedy kiedy zdarza nam się razem pracować. Grzechem byłoby narzekać. Nikt mnie kijem do tego zawodu nie naganiał. Pracuję, czuję się potrzebna, póki co wykonywanie tego zawodu sprawia mi radość. Lubię swój zakład pracy. Cieszę się na spotkanie z koleżankami, kolegami, czuję dobrą energię, przychylność publiczności i to mnie motywuje. Jestem szczęściarą.
Kiedy śledziłam pani karierę, nie znalazłam tam większych luk czasowych. Ten brak przestoju zawodowego nie bywał męczący? Nawet pod kątem marzeń niezwiązanych z zawodem.
Wydaje mi się, że w miarę sensownie kieruję swoim życiorysem artystycznym. Potrafię odpoczywać. Nie rzucam się na wszystko, co mi proponują byle tylko grać. Wybieram. Przecież jest jeszcze dom, najbliżsi — a to są moje najsilniejsze akumulatory.
Zastanawia mnie, czy na początku współpracy z synem trudno było się przełączyć na to, że po jednej stronie jest aktorka, a nie mama, a po drugiej stronie jest operator, a nie syn?
Jarek jest przede wszystkim filmowcem. Po raz pierwszy w teatrze zdarzyło się nam pracować przy "Scenach niemalże małżeńskich Stefanii Grodzieńskiej" w Teatrze Ateneum, i ostatnio w Teatrze Polskim w moim monodramie "Kochany, najukochańszy..." gdzie Jarek zajął się stroną wizualną i reżyserią światła. Nigdy nie było ani z jego strony, ani z mojej taryfy ulgowej. Realizuję jego trafne uwagi, choć nie zawsze są miłe... ale bardzo cenię sobie jego konstruktywną krytykę. Wie pani, komuś, kogo się kocha, mówi się przecież czasem słowa, które dalekie są od komplementów czy zachwytów... Ale to one nam pomagają, budują i nie ranią, bo są szczere, serdeczne.
Grażyna Barszczewska o rodzinie
Nie bała się Pani, że macierzyństwo będzie załamaniem kariery? Że pojawienie się na świecie dziecka może spowodować, że przestanie pani grać?
Do 7. miesiąca ciąży jako Klara składałam "Śluby panieńskie" w Teatrze Ateneum... (śmiech). Moja przerwa po urodzeniu syna też była krótka, zaczęłam film, potem serial. Ale nigdy nie zrezygnowałabym z macierzyństwa w zamian za najciekawsze nawet role.
Zawsze chciała pani założyć rodzinę ?
Do tego trzeba dojrzeć, lub nie... Nie jest to na szczęście obowiązkowe! Oczywiście łączenie pracy zawodowej z macierzyństwem nigdy nie jest łatwe. Starałam się to łączyć. Każdą wolną chwilę poświęcałam synowi, jednak zawsze tego czasu było za mało... Pamiętam jak mój kilkuletni synek, który wiedział, że jest wyczekiwany, wyśniony, spytał mnie: "Dlaczego ty wybrałaś sobie taki zawód, wiedząc, że mnie będziesz miała?"... Ten zawód nie lubi konkurencji. Teraz doskonale to rozumie, bo sam jest szczęśliwym ojcem i wybrał podobnie zaborczą profesję.
A zniechęcała go pani?
Ani nie zniechęcałam, ani nie zachęcałam, raczej wspierałam, widząc jego predyspozycje i zaangażowanie. Każdy powinien iść własną drogą, wykorzystując swój talent i pasje, nawet popełniając błędy, ale swoje.
Jak wielki wpływ na wybór życiowej drogi Jarosława miał pani zawód?
Wychował się w rodzinie aktorskiej. Mój nieżyjący mąż także był aktorem, więc nasza praca nie była dla Jarka czymś obcym. Ale już jako dziecko patrzył na siebie dość krytycznie. Pamiętam, że jako 14-latek został zaproszony na zdjęcia próbne do filmu fabularnego. Nie myślał jeszcze o szkole filmowej. Reżyserowi bardzo się spodobał, ale kiedy Jarek zobaczył scenki filmowe ze swoim udziałem, powiedział: - Nie, nie chcę grać, bo nie zobaczyłem na ekranie tego co chciałem zagrać. Myślę, że już wtedy nieświadomie spojrzał na siebie okiem operatora i reżysera.
W 2019 roku ukazała się książka biograficzna o pani "Amantka z pieprzem". Powiedziała tam pani takie słowa: "Nie szokuje mnie prywatnie upływ czasu i starzenie się. Nigdy nie ukrywałam swojego wieku. Nie reaguję dramatycznie na pojawienie się nowej zmarszczki na mojej twarzy, ale też nie skaczę ze szczęścia". Zaciekawiło mnie to podejście do upływającego czasu.
Ja w dojrzałych, a nawet starych ludziach widzę piękno. Piękno ich wyrzeźbionych życiem twarzy. Moja twarz, moje ciało to także mój warsztat pracy. À propos — ostatnio, przed premierą, kiedy pielęgniarka, pobierając mi nieudolnie krew, chciała wkłuć się w wierzch mojej dłoni, robiąc wielki siny wylew, krzyknęłam: "Nie! Ja, proszę pani, pracuję ciałem!" (śmiech). Odmładzając się za wszelką cenę, zrobiłabym sobie jako aktorce wielką krzywdę. Zresztą nigdy nie stroniłam od ról charakterystycznych, nie miałam problemu by się pobrzydzić, postarzeć do roli. Uwiarygodnić.
I tę wiarygodność doceniła sama Meryl Streep.
Ta informacja dotarła do mnie po fakcie. To dla mnie wielkie wyróżnienie.
Czyli nie planuje pani żadnych operacji upiększających? (śmiech)
Aktorka powinna się starzeć po ludzku, naturalnie, co oczywiście nie wyklucza dbania o siebie. Lubię wyglądać dobrze, kto nie lubi? Ale dramatyczne wysiłki zatrzymania upływającego czasu, to zły doradca. Gdybym ponaciągała się na idealną gładź, nadmuchała policzki, usta, zawiesiła firany rzęs, nie zagrałabym np. babci Eugenii w "Tangu" Mrożka, tylko co najwyżej byłą panią ambasador USA... Ale jeśli komuś jest to potrzebne, niech robi, najważniejsze to zgadzać się ze sobą.
Mówi się, że uroda pomaga w pracy, w karierze. Czy pani z racji swojego wyglądu dostawała jakieś niemoralne propozycje?
No... Ostatnio miałam propozycję zagrania w filmie erotycznym.
I?
Przeczytałam scenariusz i ... zdziwiłam się. Nie, nie zgorszyłam, nie jestem pruderyjna, ale zdziwiłam bardzo odważnymi, konkretnymi wręcz scenami seksu mojej bohaterki... żeby nie powiedzieć więcej... Jakoś nie zobaczyłam siebie w tej roli... Może gdyby to był klimat filmów Buñuela, to... kto wie?... Ale skoro propozycja roli w filmie erotycznym dosięgła mnie dopiero teraz, to może poczekam jeszcze kolejne 10 lat.
Czy ma pani marzenia zawodowe — konkretną postać, rolę, którą chciałaby pani jeszcze zagrać?
Nigdy nie miałam czasu na marzenia, bo kolejne zadania, które realizowałam, zawsze bardzo mnie zajmowały. Gram teraz duże role w sześciu tytułach, w sześciu różnych sztukach i póki co muszę się zresetować po ostatniej premierze.
Mówi Pani o monodramie "Kochany, najukochańszy..." w Teatrze Polskim, do którego napisała pani scenariusz wg. "Ostatniego rozdania" Wiesława Myśliwskiego, z którym jest pani zaprzyjaźniona. To piękny akt przyjaźni.
Nie od dzisiaj jestem wielką miłośniczką twórczości największego naszego współczesnego pisarza, podobnie jak Magda Umer, która spektakl wyreżyserowała. To, że mogę czynnie uczestniczyć w twórczości Mistrza i cieszyć się Jego przyjaźnią jest dla mnie wielkim zaszczytem, nagrodą od losu.
Posted by Grażyna Barszczewska on Sunday, September 15, 2024
Czy bierze pani w ogóle pod uwagę zakończenie kariery zawodowej? Ma pani poczucie spełnienia?
Z tym spełnieniem jest podobnie jak ze szczęściem... Bywam spełniona. Ale może coś jeszcze przede mną? Pani Aleksandro, na razie mnie chcą. Na razie mam siły i zdrowie, by dawać z siebie maximum tego, co mogę i najlepiej jak potrafię. Ale nie mam poczucia, że koniecznie muszę grać. Nie muszę. Mam gęsto zapisaną drogę artystyczną. Jeśli decyduję się na udział w jakimś projekcie, to dlatego, że widzę w tym prawdziwą wartość i czuję frajdę w pracy z konkretnym twórcą czy zespołem. Przyznaję, bywa, że leniwy organizm się opiera, wolałabym poleżeć... ale jak jestem już w garderobie, założę kostium i słyszę charakterystyczny szmer widowni, jak strojenie instrumentów w orkiestrze przed koncertem to... no więc kiedy jestem już w tych dołkach startowych, to już bardzo chcę, muszę wejść, "przeskoczyć" tę moją zawodową poprzeczkę, poczuć reakcję widowni, usłyszeć jej wstrzymany oddech, wzruszenie lub śmiech... Wtedy myślę sobie — tak, tak pani Barszczewska, jednak dobrze pani wybrała.
#ZZA KADRU — to cykl Aleksandry Czajkowskiej, która rozmawia o kultowych filmach z kultowymi aktorami. Jak wspominają pracę na planie, czy przyjaźnie zawarte wtedy przetrwały do dziś, czy film stał się przepustką do sławy i jakie sceny nie pojawiły się na ekranie? Tego wszystkiego dowiecie się w kolejnych wywiadach.
Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim newsy rozrywkowe, kulturalne i show-biznesowe, ale znaczną częścią naszej codziennej pracy są także cykle i wywiady, które regularnie pojawiają się na stronie. Możecie nas znaleźć również na Instagramie, Facebooku i TikToku. Dziękujemy Wam za wspólnie spędzony czas.
- Fundacja Ewy Błaszczyk wydała oświadczenie ws. dr. Łukasza Grabarczyka. "Interesują nas fakty"
- Selena Gomez powiedziała "tak". Pokazała pierścionek zaręczynowy
- Nie żyje popularny aktor. Zmarł po długiej walce z chorobą. Miał 37 lat
Autor: Aleksandra Czajkowska
Źródło zdjęcia głównego: fot. Karolina Jóźwiak