Jacek Rozenek o udarze
Aleksandra Głowińska, cozatydzien.tvn.pl: Pamięta pan ten dzień?
Jacek Rozenek: Pamiętam. Pamiętam wszystko. Nie straciłem świadomości. Byłem przytomny w momencie udaru. Zjechałem na parking. Widziałem, co się dzieje.
Od razu było jasne, że to udar?
Nie. Nie wiedziałem, że mi grozi udar, więc nie wiedziałem, co się dzieje, ale czułem, że to coś bardzo niedobrego. Miałem prowadzić konferencję, ale zdałem sobie, że to już nie wypali. Byłem bardzo spóźniony. Wyjechałem na autostradę, ale nie dałem rady wrzucić biegu. Ręce były niesprawne. Samochód się zatrzymał. Wtedy pojawił się człowiek, który wezwał pomoc.
(...) później przewieziono mnie do szpitala, gdzie nie podejmowano szczególnych działań medycznych. Ma pan żal do lekarzy?
Nie mam żalu. Zachowywali się dosyć racjonalnie. W badaniach wyszło, że jestem na granicy wytrzymałości. Nie wykonywali żadnych dodatkowych ruchów. Po prostu. Nie mam zastrzeżeń do ich fachowości, chociaż mógłbym, ale łatwo jest tak mówić. Bardzo łatwo jest oskarżać służbę zdrowia o niedociągnięcia. Oni się zastanawiali nad tym, co ze mną zrobić i wybierali opcje, które ich zdaniem były najlepsze. Naprawdę. Trzeba im zaufać. Miałem pecha, można było to załatwić inaczej, ale nie wiem, czy bym się na to odważył, patrząc na wyniki badań. Mam kilka uwag do komunikacji lekarz-pacjent.
Długo nie mówili, jaka jest sytuacja. To musi być trudne.
Niestety tak. Dla mnie było to bardzo trudne. Kiedy chciałem się dowiedzieć, co się stało, czy coś mi grozi, słyszałem: "Spokojnie, niech się pan nie denerwuje". Rozumiem, z czego wynika ich zachowanie, ale było to dla mnie okropne doświadczenie. Wolałbym informację, że grozi mi śmierć, że jedno wzruszenie może mnie zabrać z tego świata, niż brak informacji. Mówię to z pełną świadomością. Nie wiem, czy wszyscy myślą w ten sposób co ja. Na pewno część osób woli nie wiedzieć. Dlatego praca lekarzy jest tak trudna i dlatego nie mogę mieć do nich pretensji, ale... jednak mam. Zawsze wolę znać najgorszą prawdę, ale jednak prawdę. Tylko wtedy mógłbym coś z tym zrobić.
Lekarze poinformowali za to rodzinę, żeby przyjechała się pożegnać.
Oni dostali wstrząsającą informację, a ja nie wiedziałem nic. Półtora miesiąca czekałem na to, aż lekarze powiedzą, co się ze mną dzieje. Okropne.
Po półtora miesiąca na OIOM-ie pewnie się pan domyślał, że dobrze nie jest.
Oczywiście. Poza tym dobrze sobie radzę z czytaniem mowy ciała, która dawała sygnały, że jest fatalnie. Człowiek czuje się zamknięty w puszce, kompletnie odizolowany od otoczenia. To okropne. Ale nie wiem, czy połączenie współczucia i prawdy by mnie nie zabiło. Bardzo potrzebowałem komunikatu. Mam poczucie, że ciągle o tym mówię, ale to wraca do mnie bez przerwy. Miesiąc w zawieszaniu to tortura. Naprawdę.
Jacek Rozenek o książce "Padnij, powstań"
Lekarze nie dawali szans na powrót do pełnej sprawności. Nie było momentu zwątpienia? Momentu, w którym pojawiła się myśl: może mieli rację?
Wiedziałem, że przeżyję. Nawet w najbardziej krytycznym momencie nie brakło mi wiary, że z tego wyjdę. To może być związane z wychowaniem moich synów — czułem, że jeszcze mam coś do dokończenia. Myślenie o tym, czy wrócą funkcje anatomiczne, ruchowe, zaczęło mi towarzyszyć dopiero później. I komunikaty, że nie ma dla mnie szansy na powrót do zdrowia, były najgorsze. O tym jest ta książka. O działaniu w sytuacji, w której odbierają szansę na to, że będzie dobrze. Kardiolodzy zażądali wręcz wszczepienia kardiowertera. Gdybym to zrobił, nie mógłbym wykonywać większości ćwiczeń, które uratowały mi życie. Pourywałbym przewody podczas ich wykonywania. Pozwoliłby mi przeżyć, ale pozbawiłby mnie szansy na powrót do zdrowia. A ja wierzyłem, że dla mnie jest szansa, mimo że wszyscy mówili, że "nie".
"Odkryłem, że można robić rzeczy, nie mając żadnego wsparcia i motywatora". Dzieci nie są motywacją w takich chwilach?
Myśli pani jak zdrowy człowiek. Wcześniej też bym tak myślał, bo tak się wydaje. "Ma pan synów, po spotkaniu z nimi pojawia się przypływ nadziei". Ale proszę mi wierzyć, nie ma przypływu nadziei. Nie ma. Nie ma chęci popełniania progresu, jeśli wykonało się 30 tys. powtórzeń podniesienia ręki, a każdy kolejny raz niczym się nie różni od pierwszego.
To co może dodać wiatru w żagle osobie po udarze?
Osoba po udarze żyjąca normalnie — chodząca po ulicy, podnosząca rękę. Wtedy otwierają się dotąd zamknięte drzwiczki w głowie. Ludzie po udarze są niewidoczni. Są spychani na margines. Wstydzą się, oddalają się od życia. To potworna choroba, również psychiczna. Nie ma żadnej motywacji. Ludzie, którzy mają wokół siebie kilka bliskich, wspierających osób, nie mogą się zebrać do rehabilitacji. Ja byłem sam. To było trudne przejście. Mogłem umrzeć w pokoju, w którym teraz siedzę, nikt by nawet nie zadzwonił. Moi synowie przyszliby za dwa tygodnie. Perspektywa nie była specjalnie rozweselająca. Nie wiem, skąd miałem siłę na to wszystko. Nienawidziłem siebie, ćwiczeń i bólu, który mi sprawiały. Ale ćwiczyłem. Chyba zadziałał mechanizm sportowca, chociaż nigdy nie byłem sportowcem.
Jest pan z siebie dumny?
Nie. Dlaczego miałbym?
Dźwignął pan to, chociaż nie było łatwo. To może być powód do dumy.
Nie mam osobowości człowieka z pierwszych stron gazet. Ani z pierwszych, ani z ostatnich. Nie mam napięcia na to, żeby być rozpoznawalnym, szczególnie w kontekście choroby, ale mam poczucie misji. Przeszedłem przez to, ale potwornie zaskoczyło mnie, jak ta choroba może odjąć człowiekowi elementy, które go konstytuują. Przez 20 lat przed chorobą miałem cudowne życie. Oczywiście miałem dwa rozwody — to straszne, ale to ciemne dwa punkty mojego życia. Poza nimi było naprawdę cudownie. Budziłem się każdego dnia i myślałem: "To jest niemożliwe, żebym miał tak kolorowe życie. To niesprawiedliwe po prostu".
I nagle to wszystko się posypało.
Nie rozumiałem, dlaczego mi się to przytrafiło. W takim tempie takie hiobowe wydarzenia. Jeszcze zanim to wszystko się zdarzyło, rozstałem się z dziewczyną. Po prostu uznałem, że to nie ma sensu. To było straszne i niewiarygodne. Takie rozstanie z brakiem zrozumienia, dlaczego się rozstajemy. A potem choroba, wada serca, udar. Wszystko w ciągu trzech miesięcy.
Co się potem zmieniło?
Wszyscy mnie o to pytają. Kiedyś wydawało mi się, że nic. Dziś, jak się przyglądam temu dokładnie, widzę, że sporo się jednak zmieniło. Życie w kulcie szczęścia jest niepotrzebne, nieprawdziwe i szkodliwe. Mamy to wpojone, więc przyjmujemy to bezrefleksyjnie. Niestety. Myślę, że większość ludzi poddałaby się, gdyby miała przejść moją drogę i nie mówię tego po to, żeby pokazać, jaki ja jestem świetny. Chcę dać szansę ludziom, którzy po mnie będą ten udar przechodzili. Już dzisiaj tysiące osób doznało udaru. I za trzy dni, albo za pięć, zaczną szukać informacji. Dlatego to jest ważne, żeby dotarli do kogoś, kto bez ogródek im powie, co to jest i że można przez to przejść, chociaż to jest piekielnie trudne. Nie każdy wygrywa z udarem, jeśli można tu w ogóle mówić o wygranej. Wiele osób pozostaje w stanie katatonicznym i czeka na śmierć. A nie warto się poddawać.
To dla nich jest książka "Padnij, powstań"?
Napisałem tę książkę dla tych ludzi. Nie dla siebie. Dla ludzi, którzy mieli lub będą mieli udar. Dlatego też zaprosiłem lekarzy, do których mam zaufanie. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że ona nie jest dla wszystkich. Ta książka jest dla ludzi, którzy chcą wziąć odpowiedzialność za swoje życie. Nie dla kogoś, kto chce pomocy państwa. Z takim podejściem polecam nie czytać. Nie chciałem napisać książki, która będzie dla wszystkich. Ja nie jestem i mój punkt widzenia też nie jest dla wszystkich. Poradniki są pisane dla wszystkich. Wiem, bo sam napisałem kiedyś taką książkę. To było głupie. Dziś się tego wstydzę, ale uległem temu. Teraz nie napisałbym takiej rzeczy. Jeśli ta książka dotrze do 10 osób, to już będę bardzo szczęśliwy.
Zdjęcie okładkowe zrobił pana syn. Czyj to był pomysł?
Staś bardzo chciał być częścią tego projektu od samego początku. Jak tylko usłyszał, że chcę napisać taką książkę, od razu zaznaczył, że chce wziąć w tym udział. I wykonał to zdjęcie. Bardzo mi się podoba i bardzo się cieszę, że zrobił mi tę sesję. To jest artysta, który wyrósł z tego domu, ze mnie, z Małgosi. Stasio, Tadzio i Adrian kibicowali powstaniu tej książki od pojawienia się pomysłu. Rozmawiali ze mną o dystrybucji cyfrowej, gdzie to wysłać, co załatwić. Moi synowie są wspaniałymi ludźmi.
Nosi pan w sobie żal?
Nie mam żalu do tej choroby ani sentymentu. To jest coś, przez co trzeba przejść. Jest we mnie pewne niepogodzenie, ale nie potrafię powiedzieć, skąd się bierze. Udar zdejmuje z nas okulary, które ktoś nam założył. To trudny element, bo nie jesteśmy na to przygotowani, ale możemy zobaczyć coś, czego nigdy byśmy nie dostrzegli w okularach. Prawdziwy świat. Taki, jaki on jest. Mogłem go zobaczyć w trakcie pandemii, kiedy siedziałem sam z psem w czterech ścianach. A wydawało mi się, że wcześniej widziałem dużo.
Jacek Rozenek o życiu po udarze i miłości
Chciałby się pan jeszcze kiedyś zakochać?
To jest nakładka. Byłem sam w domu, niepełnosprawny i miałem potrzebę bycia zaopiekowanym. Tak się składa, że nie była uwzględniona. Zawsze się otaczałem kobietami, ale bardzo szybko doszedłem do wniosku, obserwując je, że są nieszczęśliwe tak samo jak ja. Potrzeba, żeby być z kimś i tworzyć relację, jest wynikiem poczucia nieszczęścia. To jest bardzo niedobre, kiedy ludzie łączą się w pary z tych pobudek. Mnie się wydaje, że miałem nawykową potrzebę bycia z kimś. Odkryłem w wieku 50 lat, że od pierwszego do ostatniego związku, najdłuższy okres, kiedy byłem sam, to tydzień.
Tydzień?
W trakcie udaru byłem sam około pół roku. Wtedy zauważyłem, że niewiele w moim życiu związek zmienia. Może finanse. Ale poza tym niewiele. Odkryłem, że to co, daje mi związek, mogę znaleźć w sobie. Mogę znaleźć oparcie w sobie, zaufanie do siebie. Odkryłem, że mogę siebie lubić. Dziś wiem, że mogę być sam i że to jest w porządku. Ale może trafię na kogoś, z kim chciałbym być.
To będzie inna relacja?
Wydaje mi się, że byłoby to bardziej odpowiedzialne z mojej strony. Naprawdę chciałbym być z jakąś kobietą. Dać jej szczęście, zaopiekować się nią. Mniej byłoby w tym potrzeby zagłuszenia rzeczywistości z mojego powodu. Po prostu mniej byłoby mnie w tym związku. Obserwuję też odruchy kobiet współczesnych, które mówią, że nie ma odpowiedzialnych mężczyzn. Przykre to jest.
Że tak mówią?
Nie. Przykra jest utrata wiary. Ja też jej w sobie nie mam. Może przyjdzie ta miłość, a może nie. Zobaczymy. Jest super tak, jak jest.
Z tego wynika, że z samotnością da się zaprzyjaźnić. Chociaż brzmi to patetycznie.
Powiem coś niepopularnego. Bycie szczęśliwym nie jest rozwojowe. Szczęście właściwie niczego nie uczy. Ale czym jest szczęście, a czym nieszczęście? Nie umiem dziś odpowiedzieć na to pytanie. Gdyby mi ktoś powiedział przed udarem, że wygrałem miliard dolarów, uznałbym, że to jest szczęście. Dzisiaj opakowałbym to przynajmniej w 20 warunków umniejszających (śmiech). Nie potrzebuję dzisiaj ani Oscara, ani przypływu gotówki.
Trudno uwierzyć, że można się nie ucieszyć z miliarda dolarów.
Kilka lat temu zarabiałem godziwie, sto tysięcy miesięcznie lekką ręką. Robiłem rzeczy, które kocham. Nie czułem, że pracuję. To życie było bajką, ale nie zauważałem masy rzeczy, mimo że miałem ogromne poczucie wdzięczności i bardzo dużo pomagałem, tym którzy tego potrzebowali. Ale dzisiaj wiem, że jednak była to swego rodzaju bariera rozwojowa. Fajnie było zabrać dziewczynę i pojechać na Bali na dwa tygodnie, albo na tydzień na Teneryfę. To było takie głupie (śmiech).
Czemu głupie? Zarobił pan uczciwie, cieszył się pan życiem. Nie ma w tym nic złego.
Jak się już wylatuje 50. raz za granicę i to w dowolne miejsce, to przestaje cieszyć. Naprawdę. To przestaje być jakąkolwiek wartością. Pochodzę z ubogiej rodziny. Nagle w moim życiu tak się złożyło, że mogłem pozwolić sobie na dowolną wyprawę. Wszedłem na Kilimandżaro, poleciałem do Afryki, zwiedziłem Egipt, USA, Syrię, Indie, Nepal. Dziesiątki miejsc. Nawet nie liczę. Miałem w pewnym momencie przesyt. Myślałem: dokąd to zmierza? Nie wiedziałem już, co chciałbym jeszcze zobaczyć. Jak byłem na Bali, największym moim odkryciem były slumsy. To jest bardzo biedny kraj. Chodziłem tam w środku nocy. Pamiętam slumsy w Stanach czy w Indiach, tam było niebezpiecznie. A na Bali? Szóste spotkanie z nożownikiem skończyło się miłym dialogiem: "Chyba pan zabłądził. Nie powinien pan tu być. Jak się nazywa hotel?". Otwierałem oczy ze zdumienia, że tak potwornie biedni ludzie mają w sobie tyle empatii i nie mają za grosz agresji. To było wspaniałe doświadczenie.
Będzie kolejna podróż?
Nie czuję się już chory. Większość syndromów tej choroby już mnie nie dotyczy. Mam jeszcze kłopoty z wymową, czasem z chodzeniem, ale już przekroczyłem to. Być może postawiłem sobie poprzeczkę zbyt wysoko, ale planuję samotnie przejechać 585 km wzdłuż polskiego wybrzeża.
Oczy całego świata skierowane są w stronę Ukrainy i nasze również. Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim o rozrywce, kulturze i show-biznesie, ale trudno przejść obojętnie wobec tego, co dzieje się u naszego sąsiada. Dlatego będziemy pisać o wsparciu, jakie płynie z Polski dla mieszkańców Ukrainy. Najważniejsze informacje znajdziecie TUTAJ.
- Patrycja Markowska wsparła Ukraińców. Niezwykły gest gwiazdy. "Dla tych rodzin to będzie realna pomoc"
- Marta Malikowska o żałobie po Jacku Szymkiewiczu. "Najważniejsze, że już nie cierpi" [TYLKO W CZT]
- Monika Miller zabrała dziadka na festiwal. Leszka Millera i wnuczkę łączy wspólna pasja
Autor: Aleksandra Głowińska
Źródło zdjęcia głównego: PIOTR ANDRZEJCZAK/MWMEDIA