Marta Żmuda Trzebiatowska o macierzyństwie, karierze i tajemnym ślubie. "Ksiądz nas wydał"

Marta Żmuda Trzebiatowska
Marta Żmuda Trzebiatowska w cyklu Co Za Kobieta!
Źródło: Daniel Raczyński/ fotografowie.com
#COZAKOBIETA! Choć uroda pomogła jej na początku kariery, bywały momenty, w których obrażała się na ten dar od losu. Dziś to jednak przeszłość. Dawno zerwała z wizerunkiem "po prostu pięknej kobiety" i udowodniła, że ma do zaoferowania światu o wiele więcej niż ładną buzię. O ciężkiej pracy, początkach kariery, marzeniach o aktorstwie, rolach za lajki, blaskach i cieniach macierzyństwa, żyłce do pracy w biurze śledczym i księdzu, który nie dochował tajemnicy o ślubie, w rozmowie z Aleksandrą Głowińską opowiedziała Marta Żmuda Trzebiatowska.

Marta Żmuda Trzebiatowska o macierzyństwie

Uroda pomaga kobietom czy przeszkadza w karierze aktorskiej?

Już się nie obrażam na tę swoją urodę (śmiech).

Już? Czyli wcześniej bywało inaczej?

Jak byłam młodsza, to mi się zdarzało, bo "przez nią" nie proponowali mi takich ról, jakie chciałam  grać. Ale nie będę ukrywać — na starcie uroda na pewno bardzo mi pomogła. Dziś jednak cieszę się na każdą zmarszczkę. Zapisały na skórze historię. Są mapą mojego życia. I każda z nich przybliża mnie do tego, by grać dojrzałe kobiety.  Młodzieńczy wygląd to dar, który dostałam w genach. Zamiast się obrażać, staram się go wykorzystywać. 

O jakiej roli pani marzy?

To trudne pytanie, bo wymarzone role zmieniają się wraz z wiekiem i tym, czego aktualnie doświadczam, ale jedną z postaci, którą bardzo chciałam zagrać po przeczytaniu scenariusza, jest Ada z filmu "Bejbis". Czuję, że jej ustami mogę powiedzieć to, co ja chciałabym przekazać kobietom doświadczającym macierzyństwa. 

To znaczy?

Wychowanie dzieci przedstawiane jest nam w formie cukierkowego obrazka. Mam w sobie wobec tego dużą niezgodę. Kiedy urodziłam syna, wpadłam w pułapkę chęci bycia perfekcyjną matką, żoną i kochanką. Złapałam się na tym, że sama siebie zapędziłam w kozi róg. To pokłosie milczenia o cieniach macierzyństwa. Wymagamy od siebie więcej i więcej. W obawie o to, że ktoś nazwie nas złym rodzicem, boimy się przyznać do słabości. A przecież to nie jest nic złego. Film "Bejbis", tak mi się wydaje, doda otuchy rodzicom poprzez pokazanie  macierzyństwa takim, jakie jest — ze wszystkimi blaskami i cieniami. Dzieci są najlepszym, co mi się przytrafiło. W dniu ich narodzin — moje życie rozpoczęło się na nowo. Zyskałam dzięki nim i jako kobieta, i jako aktorka. To wspaniała przygoda, ale bywa trudna. 

O jakich cieniach się nie mówi?

Kiedy na świecie pojawił się mały człowiek, uświadomiłam sobie, że do końca życia będzie towarzyszył mi lęk. Że zawsze już będę się martwić o zdrowie, bezpieczeństwo, szczęście i życie moich dzieci. Przez 33 lata, do narodzin mojego syna, żyłam beztrosko. Ja byłam dla siebie najważniejsza. I moje potrzeby. To było o mnie i dla mnie. Ale to się zmieniło. Już nie jestem na pierwszym miejscu. Pamiętam taki moment, kiedy po porodzie wróciłam ze szpitala do domu. Poszłam pod prysznic. Rozpłakałam się. Czułam żal, że już go nie noszę pod sercem, bo bardzo lubiłam być w ciąży. I obleciał mnie strach. 

Przed obowiązkami?

Przed zmianą ustawienia priorytetów i tym, że życie nigdy nie będzie już wyglądało tak samo. Musiałam się oswoić z lękiem. Jak wybuchła pandemia COVID-19 czy wojna w Ukrainie, pierwszą myślą były moje dzieci. Gdybym była sama, pomyślałabym: okej, ogarnę tę sytuację. Ale mam małe dzieci i to wszystko nie jest już takie proste.

Krzysztof Skórzyński o roli ojca
Krzysztof Skórzyński

Pojawia się czasem poczucie, że coś ucieka przez palce? Kiedy wyjeżdża pani na plan, że umyka coś, co dzieje się w domu i odwrotnie?

Zawsze, kiedy jestem na planie, dopadają mnie wyrzuty sumienia wywołane przekonaniem, że akurat w tej chwili to na pewno byłabym potrzebna w domu. A kiedy jestem w domu, czuję, że umyka mi coś w pracy. Staram się odganiać te myśli. Zostałam mamą, będąc już dojrzałą kobietą i byłam świadoma, że mogę przegapić jakąś rolę. I myślę sobie: a nawet jeśli, to co z tego, co mi po kolejnej premierze? Kiedy jestem w pracy i dopadają mnie wyrzuty sumienia, że nie jestem z nimi, uspakaja mnie myśl, że przecież moje dzieci mają cudownego tatę i na pewno się z nim nie nudzą i są super zaopiekowane.

A skoro już o tacie, często napotykam pytanie: a mąż to pomaga przy dzieciach? Wciąż panuje przekonanie, że to kobiety powinny wziąć na siebie ciężar obowiązków...

To wszystko się bierze  z wychowania, tradycji i kultury. Na szczęście u nas w domu nigdy nie było tego problemu. Dzielimy się obowiązkami. Mój mąż był zawsze i jest partnerem i ojcem obecnym. I wspaniałe jest w nim to, i będę mu za to zawsze wdzięczna, że kiedy mam więcej obowiązków zawodowych, on przejmuje na siebie większość moich obowiązków domowych.

I na odwrót?

To działa w sposób wymienny. Po intensywnym czasie zdjęciowym zawsze trochę hamuję. Dlatego też zrezygnowałam z pracy na etacie w teatrze. Chciałam być kowalem nie tylko własnego losu, ale i czasu. 

Czyli może być normalnie.

Staramy się. Dziecko to nie jest sprawa wyłącznie kobiety.  I o tym też jest film "Bejbis". Cieszę się, że film wyreżyserował Andrzej Saramonowicz, który jest ojcem dwóch córek. Podczas zdjęć to się wyczuwało, że cały czas, w każdej potyczce Ady i Mikołaja, jest po naszej stronie. Walczy dla kobiet o równouprawnienie. 

"Nieprzespane noce, wszechobecne pieluchy, brak seksu, coraz częstsze kłótnie. Nie tak miało być" – czytam w opisie filmu. Który punkt jest prawdziwy? 

To wszystko zależy od dziecka, które ci się trafi (śmiech). Mój syn był bardzo łaskawym dzieckiem. Żartujemy, że zrobił dobry PR pod rodzeństwo. Był naprawdę bezproblemowy. Jego siostra dała nam się we znaki, szczególnie jeśli chodzi o nieprzespane noce. 

Co wtedy może nas uratować?

Nas uratowało poczucie humoru mojego męża, który rozładowywał trudne sytuacje żartem. Gdyby nie to, mogłoby być czasami ciężko (śmiech). 

Marta Żmuda Trzebiatowska o presji społecznej

Post na Instagramie, w którym napisała pani o tęsknocie za czasami sprzed dzieci, odbił się szerokim echem w mediach. Nie bała się pani, że te słowa mogą zostać źle odebrane? 

Zostały źle odebrane przez tych, którzy szukali w tym taniej sensacji, przez tych, którzy wycięli z tej wypowiedzi słowo-klucz "czasami". A "czasami" faktycznie tęsknię za beztroską, wolnością, poczuciem swobody, co nie oznacza, że chciałabym do tego czasu wrócić. A czy miałam obawy? Miałam. Nawet mój mąż dopytywał o ten post, czy to potrzebne, bym to publikowała. A ja tego  potrzebowałam. Chciałam dodać otuchy innym mamom. Pokazać, że nie są same. Wszyscy przeżywają to w gruncie rzeczy tak samo. Na kobiety jest nałożona ogromna presja społeczna. Oczekuje się od nas, że będziemy superbohaterkami i że nie będziemy narzekać. Że zrezygnujemy ze swoich pasji, zostaniemy w domu. A ja, żeby być fajną mamą, muszę chodzić do pracy. Wtedy czuję się szczęśliwa i spełniona. Myślę, że siedzenie na okrągło z dziećmi mogłoby powodować frustrację. Dobrze, że mój mąż to rozumiał i „wypchnął” mnie do pracy, gdy nasz syn miał 3 miesiące.

Trudniej się wychowuje dzieci, kiedy interesują się nimi wszyscy: i dziennikarze, i paparazzi, i fani?

Podjęliśmy z mężem decyzję, że nasze dzieci nie będą funkcjonowały w przestrzeni publicznej. Kiedy dorosną, będą mogły same zadecydować. Chcieliśmy zapewnić im szczęśliwe dzieciństwo, a szczęśliwe dzieciństwo to dla nas anonimowość. Bałam się, że paparazzi będą robili im zdjęcia na placu zabaw. Że ktoś będzie oceniał moje dzieci, czy są ładne, czy brzydkie, czy mądre, czy grzeczne. Nie chciałam tego dla nich. 

Wiedzą, że rodzice są gwiazdami?

Na razie w ogóle nie odczuwają naszej popularności. Wiedzą, że jesteśmy aktorami, ale nie rozumieją do końca, dlaczego ktoś "zabiera im mamusię", kiedy podchodzi zrobić sobie ze mną zdjęcie (śmiech). 

Czyli wszystko jeszcze przed wami.

Jak byłam mała, przeglądałam album ze starymi zdjęciami rodziców. Byłam zazdrosna o mamę do tego stopnia, że wycięłam ją ze wszystkich zdjęć, na których byli inni mężczyźni niż tata. I wiem, że przede mną też moment, w którym będę musiała wytłumaczyć moim dzieciom, że "mamusia z tym panem tylko gra". Ostatnio miała miejsce zabawna sytuacja... (śmiech) Oglądałam z synkiem mecz piłki siatkowej. W przerwie reklamowej przełączyłam na kanał, na którym powtarzano film "Nie kłam kochanie", w którym zagrałam razem z Piotrem Adamczykiem. Wiedziałam, że scena, którą właśnie oglądamy, zmierza do pocałunku. 

Panika? (śmiech)...

Instynktownie przełączyłam, żeby nie musieć za chwilę tłumaczyć, "dlaczego mama się całuje z innym panem" (śmiech). To mnie dopiero czeka. 

Marta Żmuda Trzebiatowska o karierze

"Nie kłam kochanie" to film, który otworzył pani drzwi do wielkiej kariery. Ale mówi się, że pierwsza duża rola ma wpływ na kierunek kariery. Nie bała się pani, że zostanie wrzucona do worka aktorek, które mogą "grać ładne kobiety"?

Wtedy nie kalkulowałam na chłodno. Byłam młoda, kończyłam studia, moim marzeniem było pracować w zawodzie, a tu takie coś: wygrywam casting, główna rola u boku samego Piotra Adamczyka! Kto by z tego zrezygnował?! . Dziś zastanawiam się nad tym, jaką rolę przyjmuję. Zdarza mi się też je odrzucać. Jestem ostrożniejsza. Kiedyś brakowało mi mentora, który powiedziałby mi: nie bierz tej roli, bo przylgnie do ciebie taka i taka łatka. Chciałam po prostu grać, grać, grać. Miałam 23 lata i cieszyłam się z każdego wygranego castingu. Nie myślałam, że coś mi zaszkodzi w „karierze”, nie myślałam o karierze tylko o tym, by pracować, doświadczać, uczyć się.

A jak się pani pracowało z Piotrem Adamczykiem? 

Piotr jest doświadczonym aktorem. Spotkałam się z nim w pracy trzy razy. Każde z tych spotkań było inne, bo ja byłam już inną aktorką. "Nie kłam kochanie" to pierwszy film, w jakim zagrałam. Nic nie wiedziałam o pracy na planie, ale nie przyznawałam się do tego. Piotr był moim przewodnikiem, podglądałam go. Dużo się od niego nauczyłam i korzystałam z tego, a on to docenił. 

Dziś spełnia swój amerykański sen. Pani nie myślała nigdy o podbiciu Hollywood?

Nigdy nie miałam takich marzeń, chociaż przeżyłam przygodę w Hollywood. Namawiano mnie nawet, żebym została w USA i poszła do szkoły aktorskiej, ale nie zdecydowałam się na to, mimo że uwielbiam Los Angeles i mogłabym tam mieszkać. Mam apetyt na kino europejskie, chociaż są to nieśmiałe marzenia; nie robię za wiele w tym kierunku. Ale w ubiegłym roku udało mi się zagrać w dwóch filmach: czeskim i szwedzkim. 

Są jakieś różnice w podejściu do pracy?

Różnice są w budżetach. Im większy budżet, tym lepsze warunki socjalne, a co za tym idzie — większy komfort. Inaczej się pracuje, kiedy plan zdjęciowy trwa 8 godzin, a nie 10 czy 12 jak w Polsce.

Ale nie tylko niemarzenie o Hollywood odróżnia panią od wielu koleżanek z branży - również pani podejście do mediów społecznościowych jest inne. Profil nie zmienił się w "słup ogłoszeniowy", choć zakładam, że mógłby, bo ofert nie brakuje.

To wynika z mojego podejścia do zawodu. Jak zaczynałam karierę aktorską, nie było jeszcze mediów społecznościowych. Miałam 23 lata, kiedy osiągnęłam swój pierwszy sukces. Mam na myśli pierwszy film i popularność, która za tym przyszła… Dostałam wtedy mnóstwo propozycji reklamowych, ale je odrzuciłam, bo uważałam, że to nie jest czas na odcinanie kuponów. Chciałam być przede wszystkim aktorką. Czasy się zmieniły, ale moje myślenie wciąż jest takie same. Oczywiście zdarza mi się czasem zarabiać na Instagramie, ale współprace filtruję i wybieram tylko te, które są w zgodzie ze mną. Staram się być przede wszystkim uczciwa. 

Odnoszę wrażenie, że liczba polubień i obserwatorów odgrywa coraz większą rolę w przypadku angażu do produkcji filmowych. Influencer ma duże zasięgi, przyciągnie widzów do kin, film odniesie sukces. Przynajmniej finansowy. 

To, że obsadza się role ze względu na liczbę followersów, bardzo mnie smuci. Jest tylu młodych, zdolnych ludzi, którzy właśnie kończą szkołę aktorską, a nie mają pracy. To przygnębiające. Oczywiście czasem wśród influencerów można odkryć talent aktorski, ktoś może dobrze odegrać powierzoną mu rolę. Nie neguję tego. Ten trend mnie martwi, ale sama świata nie zmienię. Gdybym to ja była reżyserem, producentem, podejmowałabym inne decyzje. Chcę żyć w zgodzie ze sobą, więc nie zamierzam sztucznie zwiększać swoich zasięgów na Instagramie tylko po to, żeby mnie zatrudniano. Mogę pójść na casting i go wygrać, czyli wykonać jak najlepiej swoją pracę. 

Przyjęłaby pani propozycję pracy, gdyby drugą główną rolę w filmie miał zagrać influencer?

Musiałabym spotkać się z nim na zdjęciach próbnych. Dopiero wtedy mogłabym podjąć taką decyzję. 

Marta Żmuda Trzebiatowska o mężu

W dobie mediów społecznościowych nie tylko udało się pani nie wpaść w "spiralę influencingu", ale również... skutecznie ukrywać związek. Jak to się robi?

Po prostu staraliśmy się nie afiszować ze swoim uczuciem i byliśmy dyskretni. Nie opowiadaliśmy o nim. Wiedziało tylko wąskie grono znajomych. Staraliśmy się w miejscach publicznych trzymać dystans i stawać od siebie trochę dalej na premierach w teatrze. Mieliśmy przekonanie, że to uczucie jest tylko dla nas i nikomu nic do tego. Nie chcieliśmy, żeby ktoś się w to mieszał i popsuł coś, co dopiero się rodziło, kiełkowało, było delikatne i kruche. W sumie nie było to takie trudne.

Z utrzymaniem ślubu w sekrecie już tak łatwo nie było.

To już była prawdziwa ekwilibrystyka. Żeby ukryć ślub, naprawdę musieliśmy się wykazać sprytem. 

Kto był mózgiem operacji?

Ja (śmiech). Mój teść jest byłym policjantem i mówi, że mam zadatki na funkcjonariusza Centralnego Biura Śledczego albo detektywa. Wystarczyło trochę inteligencji, żeby niemal do samego końca szczegóły ceremonii pozostawały tajemnicą. 

Co się stało potem?

Nasze wesele to była całkiem spora impreza, a co za tym idzie - w jego organizację było zaangażowanych wiele osób. Wiadomo, że zawsze trafi się jakieś słabsze ogniwo, więc zdawałam sobie sprawę z tego, że na jakimś etapie może to przeciec do mediów. I na samym finiszu tak się stało. 

Wiecie, kto to zrobił?

To nas najbardziej zdziwiło, bo wydał nas... ksiądz z parafii, w której braliśmy ślub (śmiech). 

To był duży zawód?

Zależało mi na tym, żeby nasi bliscy czuli się podczas ślubu i wesela komfortowo. Wiedziałam, że obecność paparazzi może spowodować, że się zestresują. Nie mają z tym styczności na co dzień. Chciałam, żeby moja babcia czy prababcia czuły się tego dnia dobrze. 

I tak mieliście sporo szczęścia. Znajomy Joanny Opozdy i Antoniego Królikowskiego przesłał po prostu zaproszenie do mediów na długo przed uroczystością.

My po pierwsze wiedzieliśmy, kogo zapraszamy. Po drugie - nawet gdyby przeciekło do mediów, to było napisane szyfrem, który rozszyfrować mogli tylko nasi najbliżsi. I nie była to łatwa zagadka. Jedna z moich cioć dzwoniła do mojej mamy, że ona nie może odgadnąć rozwiązania, więc nie wie, gdzie ma jechać (śmiech). Zabezpieczaliśmy się na różne sposoby. 

Tabloidy uwielbiają podkreślać różnicę wieku między panią a mężem. Wkurza się pani o to?

Nie rozumiem tego. Mnie to oczywiście bawi. Pięć lat różnicy? Co to jest? Tylko sobie szkodzimy, jako społeczeństwo, przywiązując wagę do takich rzeczy, bo to znowu uderza w kobiety, bo to kobietom się wypomina, że są starsze od swego partnera. Nigdy nie widziałam, by tak pisano o jakimś mężczyźnie, że jest 10, 20 lat starszy od swojej partnerki. To uznaje się za normę społeczną. Dla mnie to jest po prostu nagonka na kobiety. To bardzo krzywdzące. O wiek można pytać w komisie samochodowym. Tam się liczy przebieg i rocznik auta. A jeśli ludzie się dogadują, jakie to ma znaczenie, ile mają lat? My dostrzegamy różnice tylko podczas oglądania zdjęć z dzieciństwa, bo moje są czarno-białe, a mojego męża kolorowe. 

W "Tygodniku Katolickim", więc może to ten sam ksiądz, który zdradził datę ślubu, maczał w tym palce, pojawiły się plotki o kryzysie w waszym małżeństwie.

Pismo katolickie powinno teoretycznie szerzyć miłość i cieszyć się czyimś szczęściem, a nie drukować plotki. Mieliśmy w tym roku siódmą rocznicę ślubu, więc może ktoś dostał polecenie, żeby o nas napisać i wyssał ten kryzys z zabobonów, bo siedem lat to pewny kryzys. A my wręcz przeciwnie. Przeżywamy renesans naszego małżeństwa. I wbrew temu, co można było przeczytać w tym artykule, nie wybrałam pracy zamiast wakacji z rodziną. To totalna bzdura. Spędziliśmy razem super czas na wspólnym urlopie, załadowaliśmy akumulatory i ruszyliśmy do pracy. 

I pierwszy raz od dawna zareagowała pani na plotki.

Nie chcę niezdrowego zainteresowania moją rodziną i małżeństwem. Wierzę, że ludzie w ten sposób wysyłają negatywne myśli i energię. Chcemy być razem, kochamy się, mamy dwójkę dzieci, tworzymy rodzinę. Jak wszyscy - mamy swoje lepsze i gorsze momenty, życie jest stresujące, ale nie wyobrażamy sobie życia bez siebie i chcemy dawać radę. Razem. Dlatego nie pozwalam na ocenę mojego małżeństwa i krzywdzące plotki. 

Co się zmieniło w pani po ślubie?

Przede wszystkim przez dwa lata, czyli czas po rozstaniu z poprzednim partnerem i przed związaniem się z moim mężem, stawiałam na siebie. Chciałam zbudować siebie jako kobietę, żeby wejść w kolejną relację bez przeszłości, bez problemów. Weszłam w ten związek jako dojrzała, świadoma kobieta, którą sama lubiłam. Małżeństwo mnie nie zmieniło. Przed ślubem pracowałam na to, żeby być fajną żoną, wspierającą partnerką i dobrą matką. I takiego człowieka spotkał mój mąż. Mam nadzieję, że tak jest…

Szczęściarz.

Spokojnie, mam też wady (śmiech). 

Jakie?

O to już trzeba pytać mojego męża. Ale mamy oboje dużą tolerancję dla swoich niedoskonałości. Szczęśliwy związek nie jest nam dany raz na zawsze. Trzeba pracować i nad sobą, i nad relacją. Staram się wysłuchać mojego męża, kiedy ma do mnie o coś "pretensje" lub jakieś "zażalenia" i wziąć to na klatę. Nie obrażam się, tylko myślę nad tym, co mogę zmienić czy poprawić, żeby żyło nam się lepiej. Na tym polega partnerstwo. 

Kłócicie się czasem? 

Jak każdy. 

Jak włoskie małżeństwo czy bliżej wam do cichych dni?

Nie lubię spięć i kłótni. Zawsze chcę rozładować sytuację tu i teraz. Mój mąż z kolei podchodzi do wszystkiego na chłodno. Najpierw musi przespać się z tematem. Tego też musieliśmy się nauczyć: że ja chcę rozmawiać od razu, a mój mąż potrzebuje czasu, żeby sobie coś przemyśleć i rozwiązać problem. Zgraliśmy się już w tym aspekcie. 

Jest coś, czego wam brakuje? Czego można wam życzyć?

Świętego spokoju, bo miłości mamy w bród. 

#CoZaKobieta! to cykl rozmów Aleksandry Głowińskiej z wyjątkowymi kobietami, których droga i postawa mogą inspirować inne kobiety do walki o siebie. To historie gwiazd, które odważyły się być sobą, stawiły czoła przeciwnościom i dziś zbierają plony decyzji, które nie zawsze były oczywiste, ale okazały się słuszne.

Oczy całego świata skierowane są w stronę Ukrainy i nasze również. Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim o rozrywce, kulturze i show-biznesie, ale trudno przejść obojętnie wobec tego, co dzieje się u naszego sąsiada. Dlatego będziemy pisać o wsparciu, jakie płynie z Polski dla mieszkańców Ukrainy. Najważniejsze informacje znajdziecie TUTAJ.

Autor: Aleksandra Głowińska

Źródło zdjęcia głównego: Daniel Raczyński/ fotografowie.com

podziel się:

Pozostałe wiadomości