Ewa Gawryluk w pogoni za marzeniami: rodzina, szkoła, praca i... pierwsza porażka
Aleksandra Głowińska: Urodziła się pani w Miastku, które ma – o ile Wikipedia nie kłamie - 10 tys. mieszkańców. Dziewczynie z małego miasta jest trudniej walczyć o swoje marzenia?
Ewa Gawryluk: Nawet dostęp do marzeń jest trudniejszy. A przynajmniej był w tamtych czasach. Urodziłam się pod koniec lat 70., wszystko wtedy wyglądało zupełnie inaczej. Nie było takiego dostępu do świata, informacji, nowinek. Mieliśmy jeden kanał telewizyjny, ze dwa kanały radiowe i gazety. To wszystko, co mogło nam służyć jako źródło informacji. Przez to te marzenia były zdecydowanie inne.
Ale marzenie o aktorstwie wciąż to samo.
Marzenie o aktorstwie było bardzo delikatne i nieśmiałe. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Było w tym jednak coś fascynującego. W ogóle w telewizji. Od dziecka uwielbiałam oglądać program informacyjny. Przez to przemknęła mi myśl, żeby studiować politologię, ale z "Dziennikiem Telewizyjnym" wygrał "Teatr Telewizji". Zapamiętałam szczególnie spektakl "Cyrano de Bergerac" z Piotrem Fronczewskim, który zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Podobało mi się wszystko, słowo mówione, gesty aktorów. Wtedy pomyślałam chyba po raz pierwszy, że to aktorstwo to fajna sprawa.
Zdarzało się grywać w szkolnych przedstawieniach?
W szkole brałam udział w licznych konkursach poetyckich. Moja mama pracowała w PSS Społem, wtedy polityka prorodzinna była bardziej rozbudowana. Organizowano dzieciom pracowników różnego rodzaju wyjścia i aktywności. Chodziliśmy między innymi do teatru, który przyjeżdżał ze Słupska i wystawiał bajki. Sami wystawialiśmy przedstawienia. Kilka razy brałam w nich udział, śpiewając piosenkę, czy recytując wierszyk. Nie miałam z tym żadnego problemu. Brałam udział w konkurach recytatorskich. W liceum przygotowałam występ studniówkowy. I choć w liceum poważnie myślałam o medycynie, wygrała szkoła teatralna.
Duży rozstrzał kierunków.
Szkoła teatralna wydawała mi się taka... "hop do przodu". Zbyt nowatorska. Ale mimo to pomyślałam: "Dobra. Sprawdzę". Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Nie mogłam wpisać w Google "szkoła teatralna wymogi, egzaminy". Nie miałam zielonego pojęcia. Żadnej wiedzy. Wyczytałam w jakiejś gazecie, że szkoła teatralna w Warszawie organizuje dni otwarte. Poprosiłam ojca, żeby ze mną pojechał. Spałam w tej szkole przez trzy dni. Opiekowali się nami studenci, zabrali nas na spektakl. Odbyło się spotkanie z Janem Englertem. Bardzo mi się spodobało. Wtedy podjęłam decyzję o tym, że będę próbować.
Jak wyglądała procedura?
Pojechałam do Warszawy, już sama, złożyć dokumenty. Nie miałam żadnej wiedzy, co mnie czeka. Nie miałam kogo zapytać, jak się powinnam przygotować. Pojechałam zielona. Dziecko we mgle. Oczywiście odpadłam. Nie wiedziałam, jak się zaprezentować, jak się ubrać, co zrobić, jak rozmawiać. Przepadłam od razu. Po tej porażce złożyłam dokumenty do Słupska do szkoły pedagogicznej na kierunek pedagogika specjalna.
Dostała się pani?
Udało mi się dostać, mimo że nie byłam przygotowana do tego rodzaju egzaminów, bo naiwnie myślałam, że dostanę się do szkoły teatralnej. Zaliczałam wszystkie przedmioty. Mijał jeden semestr, drugi... Cały czas ciągnęło mnie jednak do aktorstwa, więc stwierdziłam, że spróbuję zdawać do Łodzi. Z doświadczeniem, które nabyłam w Warszawie, udało się.
Stanęła pani przed wyborem: medycyna czy aktorstwo. Co rodzice na to, że jednak w rodzinie nie będzie lekarki, tylko aktorka?
Rodzice nie byli zadowoleni. Chcieli, żebym miała "normalny zawód". Aktorstwo nie było postrzegane jako przyszłościowa profesja. Dostęp do kultury był utrudniony. W Miastku było jedno kino, filmy trafiały z dużym opóźnieniem. To była zupełnie inna rzeczywistość.
Ale wychowywanie się w małej miejscowości na pewno ma swoje plusy.
Nie było ograniczeń mentalnych. Nie musieliśmy się z nikim porównywać. Różnice klasowe były żadne. Dziś młodzież widzi, że ktoś ma więcej, ktoś ma mniej. W Miastku mało kto miał samochód. Meble w mieszkaniu wszyscy mieli podobne. Na sprawy materialne nikt nie zwracał uwagi. To nie stanowiło o moim być czy nie być. Teraz, żeby zaistnieć w jakiejś grupie, trzeba się wykazać nie tylko kreatywnością czy wiedzą, tylko w myśl zasady: "Jak cię widzą, tak cię piszą". Ludzie odnosili się do siebie bardziej przyjaźnie. Pamiętam mamę mojej koleżanki, która nie miała jednej ręki, przez co ona w wielu obowiązkach domowych musiała jej pomagać. A my, chcąc, żeby wyszła z nami na podwórko, pomagaliśmy jej. To było dla nas normalne. To nie było bohaterskie. Sąsiedzi sobie pomagali, dzieci wykonywały domowe obowiązki. To było fajne.
Wraca pani czasem do Miastka?
Do Miastka przyjeżdżam bardzo rzadko. Rodziców już nie mam. Moja siostra jest ciągle w rozjazdach. Odwiedzam czasem przyjaciół, którzy zostali. Z dużą przyjemnością tam przyjeżdżam.
Ale nie wszystkie wspomnienia z dzieciństwa są kolorowe. W jednym z wywiadów przyznała pani, że koledzy ze szkoły bywali wobec pani okrutni. Miała pani z nimi kontakt po latach? Przeprosili?
Nie. Już nigdy później nie rozmawialiśmy. Ale o złych rzeczach na co dzień staram się nie pamiętać. W czasach szkolnych byłam bardzo malutkim dzieckiem. W pierwszej klasie ważyłam 16 czy 18 kg, czyli tyle, ile trzyletnie dziecko. Można z tego jednak wyrosnąć i jak się okazuje, to nie był żaden „błąd genetyczny” (śmiech). Po prostu taki typ. Przyszłam do szkoły z umiejętnością pisania i czytania. Nie lubi się takich dzieci. A jeszcze dodatkowo byłam leworęczna. To były jeszcze czasy, kiedy nauczyciele starali się "przerzucić" mnie na pisanie prawą ręką, czego się już teraz nie robi. Spełniałam wszystkie warunki, żeby rówieśnicy mnie nie lubili. Stałam się łatwą ofiarą.
Rodzice stawali w pani obronie?
Rodzice kiedyś nie byli skłonni tak współpracować ze szkołą. Teraz mówi się o tym, że rodzice biorą czynny udział w życiu szkoły. Wtedy to nie było normą. Miałam starszą siostrę, która stawała w mojej obronie.
A skoro już pojawił się temat siostry... "Moja siostra rzeczywiście była ładniejsza, miała długie blond loki, a mnie ścinano włosy krótko" — powiedziała pani w jednym z wywiadów. Ostatnio topmodelka Bella Hadid udzieliła wywiadu magazynowi "Vogue", w którym wyznała, że z powodu kompleksu "brzydszej siostry" zdecydowała się na operację plastyczną, której dziś żałuje. Bycie tą "drugą" nie wpłynęło na wasze relacje?
Nie. Ja byłam wpatrzona w moją siostrę. To był dla mnie ktoś ważny, ktoś silniejszy. Zawsze mnie broniła, czułam jej opiekę. To nie jest tak, jak się teraz mówi, że rodzice w obecnych czasach mało przebywają z dziećmi, bo gonią za karierą. Kiedyś też tak było. Rodzice mieli bardzo dużo pracy, nie było ich w domu. Kwestia "wychowania" leżała na barkach mojej siostry, która zawsze w żartach powtarzała: "Gdyby nie ja, to byłabyś niewychowana" (śmiech). Robiła to oczywiście swoimi metodami. Czasem dostałam po głowie. Moja siostra nie była złośliwa, ale lubiła się czasem zabawić moim kosztem (śmiech). Takie zabawy... Jak to w rodzeństwie. Mamy bardzo dobry kontakt, lubimy się i to wszystko nie wpłynęło na nasze relacje.
To nie wpędziło pani w kompleksy?
Kompleksy były. Moi rodzice nie mieli wzorców, musieli się uczyć na własnych błędach. Trzeba pamiętać, że urodzili się w trakcie wojny i bardzo szybko stracili własnych rodziców. My jesteśmy tym pokoleniem, które było wychowywane przez ludzi bardzo zranionych, doświadczonych przez los. Ja ich teraz usprawiedliwiam oczywiście, bo co mam zrobić? Nie miałam wysokiej samooceny ani poczucia własnej wartości. Od dziecka była najmniejsza. Miałam krótkie włosy i często byłam brana za chłopaka, co nie było fajne. Kiedyś znajoma mojej mamy, która spotkała nas na mieście, powiedziała o mnie: "Jaka ładna dziewczynka, jaka ładna córka". A moja mama zupełnie nieświadomie odpowiedziała: "Gdzie ona ładna? Ta starsza to jest ładna". To wszystko zostaje w nas. Mój ojciec przy gościach kiedyś powiedział, że wolałby mieć drugiego syna niż drugą córkę. Można z tych sytuacji wyciągnąć coś dobrego?
Myślę, że udało mi się to wykorzystać. Nie mam, nie miałam i nie będę miała nigdy fioła na własnym punkcie. Nie miałam problemu z pokazaniem się bez makijażu. Nie miałam problemu z zagraniem kogoś brzydszego, starszego, głupszego. Nie mam z tym problemu, bo nie jestem przywiązana do własnego wizerunku. Nie czuję się źle, jest mi łatwiej grać role, które nie pasują do mojego wyglądu.
Uczy się pani na błędach rodziców? Jeśli można to nazwać błędem.
Jeśli coś nam przeszkadza, to jest to jakiś błąd. Można z tego wyciągnąć wnioski, jeśli jest się świadomym i nie powiela się zachowań swoich rodziców. "Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe". Jeśli coś ci nie pasowało w twoim dzieciństwie i twoich rodzicach, to nie przekazuj tego dalej.
Jakim jest pani rodzicem?
Trzeba byłoby pewnie Marysię zapytać. Ale ja z kolei poszłam w drugą stronę — jestem w swojej córce zakochana i będę w niej zakochana. To jest najfajniejsze dziecko, piękna osoba. Lubię z nią spędzać czas. Zawsze jej mówię: nie jestem pedagogiczną matką. Starałam się ją tak wychowywać, jak sama chciałam być wychowywana. Oczywiście zdarzały mi się wpadki, bo jesteśmy tylko ludźmi i pewne rodzaje zachowań mamy wdrukowane.
Nie namawiała pani córki, żeby poszła w pani ślady?
Jestem osobą dosyć spontaniczną. Nie planowałam tego, jak wychowam córkę. Nie planowałam jej przyszłości. Urodził się nowy człowiek, którego nie chciałam popychać w żadną stronę. Podążaliśmy za jej zainteresowaniami. Ona maluje, gra w zespole rockowym, śpiewa, jeździ konno, trenowała balet i taniec na rurze, kocha literaturę i filmy. Pierwszy raz była w kinie, kiedy miała rok i dwa miesiące. Zabraliśmy ją na "Potwory i spółka". Tuż przed rozpoczęciem seansu na sali zrobiło się ciemno. Marysia się przestraszyła i... musieliśmy opuścić kino (śmiech). Ale przez całe dzieciństwo zabieraliśmy ją na wszystkie filmy animowane, które ją interesowały. Później zaczęła przygodę z charakteryzacją i efektami specjalnymi, za co później na Facebooku dostawała cięgi.
Jak to?
To jest głupota ludzka. Pisali do małego dziecka, że "powinna się leczyć". Znosiła okropne oszczerstwa. Musiała tłumaczyć, że krew na zdjęciach nie jest prawdziwa, to są efekty, że nie zrobiła sobie krzywdy. W XXI wieku musiała wyjaśniać ludziom, że ktoś musi robić efekty specjalne w filmach akcji czy horrorach. Dawała sobie na szczęście z tymi hejterami doskonale radę. Potem media wyciągnęły, że jest córką aktorów i nam też dostało się po głowie, "że nie potrafimy dopilnować dziecka".
Przecież w charakteryzacji nie ma nic złego.
Ale my to wiemy. Jak ktoś chce się przyczepić, to zawsze znajdzie powód.
A skoro o hejcie... Małgorzata Ostrowska mówiła w jednym z wywiadów, że dotknął ją ageizm. Były problemy z umieszczeniem jej wizerunku na okładce i przy okazji premiery singla "Szpilki" usłyszała, że "Ostrowska to już nie powinna takich piosenek śpiewać, takich tekstów pisać, no, nie w tym wieku". Pani się z tym zetknęła czy szczęśliwie udało się tego uniknąć?
Uśmiecham się, bo nie jest to domena tych lat. Pierwszy raz się z tym spotkałam, jak miałam 29 lat. Zadzwoniła do mnie pani od castingu i powiedziała: "Chcą cię na casting, ale według mnie jesteś za stara". A ja bardzo długo wyglądałam jak dzieciak i tu przydał mi się ten dystans do siebie i to, że nigdy nie uważałam siebie za piękną, bo nikt nie jest w stanie mi w ten sposób "dowalić". Powiedziałam: "Wie pani co, mimo mojego podeszłego wieku, przyjdę na casting". Przyszłam na casting i wygrałam. Już się przyzwyczaiłam, że wiecznie komuś nie pasuję w jakieś ramy. Ten zawód do tego przygotowuje. Słyszymy na planie: "Zaświećmy inaczej, bo nos jest za duży i widać zmarszczki" albo "Dajcie coś, bo ma oczy podkrążone". Nabiera się naprawdę grubej skóry. Pierwsze, co robię po przyjściu do pracy, to siadam przed lustrem. I co? Mam zamykać oczy? Widzę, co mi domalowują, co mi poprawiają. Jak ktoś mi mówi, że jestem brzydka, to rozkładam ręce. "Nie podobam ci się, trudno, nic z tym nie zrobię". Zresztą ludzie, którzy piszą takie komentarze, zwykle są anonimowi. W ten sposób podwyższają swoją samoocenę.
W świecie filmu jest lepiej czy gorzej pod tym względem?
Świat filmu jest bardzo męski. Kobiety w fajnym wieku, czyli powiedzmy 40 plus, nie mają już za dużo do roboty. Mężczyzna z wiekiem zyskuje, a kobietom wytyka się każdą zmarszczkę.
W ogóle ról męskich jest więcej niż żeńskich. Z czego to może wynikać?
Mężczyźni są ładniejsi, nie mają cellulitu (śmiech). Jak się pojawiają zmarszczki, to mówi się, że dodają im uroku.
Na początku naszej rozmowy przyznała pani, że miała kompleksy. Ciekawi mnie, kiedy się ich pani wyzbyła.
Nie wyzbyłam się ich, nadal je mam, ale już się z nimi pogodziłam. Ułatwiła mi to nauka w szkole aktorskiej, w której najpierw nabawiłam się większych kompleksów, bo myślałam, że się do tego zawodu nie nadaję, ale rynek szybko to zweryfikował. Okazało się, że jest na mnie zapotrzebowanie. Podobało się nie tylko to, jak gram, ale i jak wyglądam. Ten zawód z jednej strony nabawił mnie kompleksów, ale z drugiej strony pozwolił mi zrozumieć, że mogę się komuś podobać.
Mimo kompleksów i nieśmiałości odważyła się pani zagrać w rozbieranych scenach.
Rozbierałam się w latach 90. Taka była wtedy tendencja, również w Polsce, że kobiety, które występują w filmie, mają nagie sceny. Odrzuciłam kilka propozycji, które otrzymałam, bo chodziło w nich o to, żeby się pokazać nago w jednej scenie. To było dla mnie bez sensu. Sceny rozbierane, które zagrałam, wymagały braku ubrań. Trudno być ubraną w wannie czy pod prysznicem. Potem ludzie już się tak przyzwyczaili, że nawet jak grałam w spektaklu "Tango" w koszuli nocnej zapiętej pod szyję, ale pokazałam kawałek nogi, to i tak pisali, że "Gawryluk się rozbiera". Ale przyznam szczerze, że nie lubię tego robić i decyduję się na to tylko wtedy, kiedy jest to niezbędne do roli.
Jak to wygląda od zaplecza?
Przy scenach zawsze jest minimalna liczba ludzi. Tylko ci, którzy są naprawdę potrzebni w scenie. W "Sztosie" była scena łóżkowa. Znałam Czarka Pazurę i Olafa Lubaszenkę, który to reżyserował. Było dużo łatwiej w takich warunkach, ale wciąż był to stres. Rozebranie się jest wstydliwe. To wstyd przed innymi ludźmi, przed nagością. Na ekranie widzimy tylko chwilę, ale aktor wcześniej musi brać udział w próbach i na planie to trwa dłużej. Wynika to też z mentalności. Często w dzieciństwie słyszeliśmy: "Nie rób tak, bo to wstyd". I to zostaje. Są ludzie, którzy mają więcej w sobie ekshibicjonizmu i wtedy mają łatwiej. Powiem więcej, jak są sceny seksu czy pocałunku na ekranie, mnie, jako widza, to krępuje. Nie lubię tego oglądać. Czuję się, jakbym kogoś podglądała. Wolę niedopowiedzenie niż wyłożenie wszystkiego kawa na ławę.
W serialu "Na Wspólnej" gra pani od 20 lat. Kokietkę Ewę, której urokowi trudno się oprzeć. Jakie to uczucie grać w jednej produkcji tak długo?
Fantastyczne! Jesteśmy jak rodzina. Kiedy zaczynałam grę w "Na Wspólnej", moja córka miała niespełna 3 lata. Mój serialowy syn Igor, czyli Kuba Wesołowski, podczas pierwszych zdjęć nie miał jeszcze matury, a dziś jest poważnym człowiekiem. Po dzieciach widać upływ czasu. Producentka jest ta sama, charakteryzatorki też. Część reżyserów. Czuję się bezpieczna.
Dużo ma pani w sobie ze swojej postaci?
Nie. Ewa kiedyś była ostrzejsza, potem złagodniała, ale przez całą historię miała chyba najwięcej partnerów. Podobnie zresztą mój serialowy synek, więc niedaleko pada jabłko od jabłoni (śmiech). Z przyjemnością przyjmuję to, co scenarzyści dla mnie napiszą. Kiedy ktoś mnie pyta, czy mnie to nudzi, odpowiadam: nie. Nie gram tego samego non stop. Cały czas gram różne wątki z innymi ludźmi. Dobrze pamiętam swój pierwszy dzień zdjęciowy. Było bardzo zimno. Dostałam wielką futrzaną czapkę w kolorze moich włosów i reżyser stwierdził, że musimy z niej rezygnować, bo nie wie, czy to czapka, czy moje włosy (śmiech).
Zdarzyło się na planie kiedyś coś nieprzewidywalnego?
Dostałam na planie ataku wyrostka robaczkowego. To nie było fajne. Jestem odporna na ból, ale wtedy było ciężko. Siedziałam obok Edyty Herbuś w charakteryzatorni, malowałyśmy się. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego jestem taka zielona na twarzy. Popatrzyłam na Edytę, ale ona wyglądała normalnie. Byłam blada, na silnych środkach przeciwbólowych. Ale wyszłam na plan. W trakcie sceny zaczęło mnie bardzo boleć, ale jestem z tych zdyscyplinowanych, więc grałam w tych warunkach. I pamiętam, że reżyser powiedział: "Dobra, ostatni dubel". Odpowiedziałam ostatkiem sił: "Nie dam rady", zgięło mnie w pół, przyjechało pogotowie i zabrali mnie na stół operacyjny. Obejrzałam potem ten odcinek, żeby sprawdzić, czy było widać. I było widać. Byłam blada, miałam szkliste oczy. Podobną sytuację miała też Joasia Jabłczyńska. Ją też zabrało pogotowie z powodu wyrostka prosto z planu. Poza tym z nieprzewidywalnych rzeczy... To chyba sceny z Michałem, czyli Robertem Kudelskim. Nie mogliśmy grać, nie mogliśmy patrzeć sobie w oczy, bo cały czas się śmialiśmy.
Kiedy aktor tak długo gra jakąś postać, widzowie często tracą umiejętność oddzielenia go od swojej postaci.
Zdarza się często. Szczególnie małżeństwo z Romanem zostało zapamiętane. "A gdzie Roman?", "A czy Roman pije?" - pytają fani serialu. Pamiętam, że kiedyś kwestowałam z ówczesnym mężem na Powązkach i jakaś pani mnie zapytała: "A kto to jest?", wskazując na niego. Odpowiedziałam: "To jest mój mąż". Ona zdziwiona odparła: "Jak to mąż? A Roman wie?".
Zapytała serio?
Serio. Na początku myślałam, że ona żartuje, ale nie żartowała (śmiech).
Ostatnio przeczytałam nagłówek w jednym z tabloidów: "Gawryluk w sukni ślubnej! Gwiazda 'Na Wspólnej' niedawno ogłosiła rozwód, a teraz wychodzi za mąż?". Co z tym ślubem? Co z tą suknią? Skąd takie artykuły?
Nie, na razie nie wychodzę za mąż. Nic mi o tym nie wiadomo. Suknia ślubna to był pomysł Roberta Czerwika, projektanta, z którym się znam od kilkunastu lat. Trudno, wchodząc do jego atelier, nie przymierzyć chociaż jednej z nich. I zrobił mi zdjęcie. Moja suknia ślubna była bardzo skromna, kupiona na szybko, więc tu miałam okazję zapozować w pięknej sukni ślubnej i przyznam szczerze, że zazdroszczę pannom młodym, które będą w nich szły do ślubu.
#CoZaKobieta! to cykl rozmów Aleksandry Głowińskiej z wyjątkowymi kobietami, których droga i postawa mogą inspirować inne kobiety do walki o siebie. To historie gwiazd, które odważyły się być sobą, stawiły czoła przeciwnościom i dziś zbierają plony decyzji, które nie zawsze były oczywiste, ale okazały się słuszne.
Oczy całego świata skierowane są w stronę Ukrainy i nasze również. Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim o rozrywce, kulturze i show-biznesie, ale trudno przejść obojętnie wobec tego, co dzieje się u naszego sąsiada. Dlatego będziemy pisać o wsparciu, jakie płynie z Polski dla mieszkańców Ukrainy. Najważniejsze informacje znajdziecie TUTAJ.
- Olaf Lubaszenko świętuje 40-lecie pracy. "Nie można się zatracić w lubieniu popularności"
- Syn Krzysztofa Krawczyka jest w trudnej sytuacji. "Muszę się wyprowadzić do końca maja"
- Wojtek Cugowski o solowej płycie i zawieszeniu zespołu Bracia. "To nie przerost ambicji"
Autor: Aleksandra Głowińska
Źródło zdjęcia głównego: MWMEDIA/Piotr Andrzejczak