Tamara Arciuch o aktorstwie
Aleksandra Czajkowska: 1997 rok był przełomowy w pani karierze?
Tamara Arciuch: Był bardzo ważny.
Od niego się wszystko zaczęło? Debiutowała pani wtedy zarówno w filmie jak i w teatrze.
Tak, na ekranie debiutowałam epizodem w "Młodych wilkach 1/2" i rzeczywiście była to przygoda, bo to zdarzyło się jeszcze w szkole. Nie byłam wcześniej na planie zdjęciowym, a tu wpadłam w dużą produkcję, jednak nie zdążyłam w nią wsiąknąć. Miałam tam zaledwie 2-3 dni zdjęciowe. Tak naprawdę chrztem bojowym były "Tygrysy Europy".
Też świetna obsada — Paweł Deląg, Piotr Fronczewski, Janusz Rewiński...
Tak, byłam bardzo podekscytowana, ale Jerzy Gruza (reżyser przyp. red) był bardzo wymagający i oczekiwał ode mnie, że będę wiedziała wszystko, co się wiąże z pracą przed kamerą. Serial kręciliśmy tylko jedną kamerą, dlatego musieliśmy za każdym razem starać się zagrać tak samo, kiedy nagrywaliśmy plan ogólny, a potem każdego z aktorów. Wtedy jeszcze miałam problemy z ogarnięciem tych wszystkich czynności, ale bardzo dużo się nauczyłam, przez co przy kolejnych produkcjach wiedziałam, co robić.
Jeśli chodzi o debiut teatralny, to na 3. roku studiów dostałam rolę w Teatrze Ludowym. Jedna z aktorek zaszła w ciążę i ja ją zastąpiłam już na początkowym etapie przygotowań. Spotkałam się z bardzo fajnym przyjęciem przez zespół, bardzo mnie wspierali. Dobrze pamiętam ten czas, bo to był okres dużych planów i oczekiwań.
Aktorzy często przez lata przygotowują się do egzaminów do upragnionej, wymarzonej szkoły teatralnej. Pani trafiła tam przypadkowo i... udało się za pierwszym razem.
To prawda, przypadkowo, ale ta scena mnie zawsze ciągnęła. Już od przedszkola brałam udział w różnych przedstawieniach, śpiewałam, zawsze mnie to kręciło, ale myślałam, że taka dziewczyna ze Skierniewic nie ma szans w tym świecie. Pod koniec liceum wróciłam do myśli o aktorstwie. Stwierdziłam, że nie mam nic do stracenia, wiec spróbuję. Bez przygotowania wystartowałam do egzaminu do Teatru Muzycznego w Gdyni i... się dostałam. To było dla mnie duże zaskoczenie. Przyjęli mnie z największą ilością punktów. Upewniałam się kilka razy czy tak na pewno jest (śmiech), bo trudno mi było w to uwierzyć. Kiedy zaczęłam pracę w teatrze i poczułam tę atmosferę, to przepadłam. Byłam oszołomiona. Nie wyobrażałam sobie, że mogę robić coś innego.
Zachłysnęła się pani tym światem.
Tak, aczkolwiek szybko poznałam też ciemne strony tego zawodu, różne ploteczki, intrygi, specyficzny sposób odnoszenia się do siebie. Wszyscy byli rozemocjonowani, gwałtowni, namiętni. To było męczące dla młodej osoby. Ale po roku pracy, kiedy dostałam się do szkoły teatralnej w Krakowie, wiedziałam już, czego się spodziewać. Studia były pięknym i trudnym czasem.
Trudnym z jakiego powodu?
Z różnych. Z powodu bardzo ciężkiej pracy, gdyż w szkole pracuje się od 8 rano do 21 wieczorem. Nie ma przestrzeni na inne aktywności. To jest szkoła, która przygotowuje aktora do zawodu w każdej dziedzinie. Miałam również moment zwątpienia... Bardzo trudna profesorka zagięła na mnie parol. Nie mogłyśmy się dogadać, miałam wrażenie, że ona chce doprowadzić do tego, żebym zrezygnowała ze szkoły i rzeczywiście byłam tego bliska.
Ale?
Ale znalazła się osoba, która mi bardzo pomogła. Moja profesor od dykcji. I to ona uratowała mnie przed utratą wiary. Dzięki niej tam zostałam. Pierwszy rok był bardzo trudny. Potem było łatwiej.
Wtedy jeszcze dobrze miały się fuksówki. To również można zaliczyć do trudnych przeżyć?
Nie. Pierwszą fuksówkę przeżyłam w Gdyni, więc wiedziałam, jak się zachowywać, a nasza fuksówka była dość fajna. Nie pamiętam "przegięć". Były różne momenty, pamiętam, że byliśmy bardzo zmęczeni, kiedy po zajęciach w akademiku były spotkania ze starszymi kolegami i robiliśmy etiudy, ale to wszystko.
Obyło się bez przemocowych zachowań?
To wszystko zależy od podejścia. Ja nie doświadczyłam przemocy, wszystko traktowałam na zasadzie zabawy i nie pamiętam, żeby ktokolwiek wobec mnie zachował się niewłaściwie. Nie wiem, jak reszta moich kolegów to odbierała, wiem, że niektórzy nie umieli się w to wpasować, natomiast bardzo nas to zintegrowało. Chcę jednak zaznaczyć, że nie jestem zwolennikiem fuksówek. Ludzie są różni, a taka formuła daje przestrzeń na przemocowe zachowania i na takie rzeczy, które nie powinny się zdarzać.
Nie tak dawno świętowała pani 25-lecie kariery. Czy na przestrzeni tych lat, można zauważyć zmianę podejścia widzów do postaci pojawiających na ekranie? Jeszcze kilkanaście lat temu dużo bardziej utożsamiano aktorów z bohaterami, w których się wcielali. W "Adamie i Ewie" grała pani negatywną postać. Było to odczuwalne w życiu prywatnym?
Tak, wtedy poczułam, co to znaczy być rozpoznawalnym, ale to moja postać miała jakąś popularność, nie ja, bo składanie mnie z nazwiskiem zaczęło się tak naprawdę od "Niani". Ludzie nie mówili Karolina, tylko Tamara Arciuch, natomiast w "Adamie i Ewie" grałam Monikę. To była jedna z moich pierwszych ról, serial był emitowany codziennie i cieszył się sporą popularnością. Prowadziłam wtedy życie młodej mamy, dużo jeździłam komunikacją miejską, chodziłam z synem na spacery i często słyszałam komentarze: "zobacz, to ta głupia z Adama i Ewy". Monika była negatywną postacią, serial był kręcony trochę na zasadzie bajki, że są dobre i złe postaci, mało jest tych pośrodku. Starałam się, żeby działania mojej bohaterki były usprawiedliwione, ale widz odbierał ją jako złą osobę. Dość szybko byłam w stanie zbudować dystans do tego. Mój syn był wtedy na szczęście bardzo mały. Myślę, że dla dziecka to mogłoby być przykre, jeżeli usłyszałoby, że ktoś komentuje, że jego mama jest głupia. Szybko nauczyłam się sobie z tym radzić, natomiast popularność nigdy nie była tą stroną zawodu, którą lubię. To była dla mnie wartość dodana, której wolałabym, żeby nie było (śmiech). Wydaje mi się, że więcej rzeczy negatywnych doświadczałam z tego powodu, niż pozytywnych.
W związku z postaciami granymi przez panią?
Nie tylko. Kiedy moje życie prywatne zaczęło się zmieniać i zaczęłam mieć problemy, to popularność była strasznym ciężarem. Paparazzi siedzieli w krzakach, nie mogłam się nigdzie ruszyć. Towarzyszył mi brak poczucia bezpieczeństwa, a roztrząsanie życia na łamach tabloidów jest rzeczą trudną. Człowiek nie chce wchodzić w dyskusje, w pyskówkę z nimi, bo to jest niekończące się koło. Oprócz nielicznych jednostek, które lubią robić wokół siebie szum, to większość osób może powiedzieć to samo.
Musiała pani tłumaczyć dzieciom pewne rzeczy, o których przeczytały w mediach?
Najstarszemu synowi. Wtedy był w szkole podstawowej i koledzy mu dokuczali z różnych powodów. To była trudna sytuacja ze względu na niego. Musieliśmy przeprowadzić dużo rozmów. Kiedy widział paparazzi, dostawał histerii, mówił, że strzelają do niego.
Aż do tego stopnia?
Tak, kolokwialnie mówiąc — mieliśmy po prostu przerąbane.
Jak pani wspomina pracę z Waldemarem Goszczem w "Adamie i Ewie"?
Waldek był przemiłym człowiekiem, był bardzo serdeczny, zawsze uśmiechnięty, nie narzekał nigdy. Zawsze był zadowolony z tego, że pracuje.
Dziś nikogo nie dziwi, że na ekranie pojawiają się osoby bez scenicznego wykształcenia, bez szkoły teatralnej. A jak było wtedy? Pojawiały się negatywne głosy, że model gra w serialu?
Pojawiały się, ale nie na planie. Ktoś podjął decyzję, żeby wziąć Waldka do obsady i jako zespół robiliśmy wszystko, żeby stworzyć najlepszą atmosferę na planie i żeby wszyscy się dobrze czuli. Były momenty, kiedy widziałam, że dialog nie idzie tak, jak powinien, że czegoś brakuje, ale nie uważałam, że moją rolą jest kogoś poprawiać.
Tamara Arciuch o macierzyństwie
Była pani wtedy młodą mamą, mieszkającą w Gdyni, ale pracującą w Warszawie. Jak łączyła Pani macierzyństwo z pracą?
Wtedy miałam dużo pracy. Bardzo pomogła mi mama, która przejmowała większość obowiązków nad moim synem. Moi rodzice mieszkali w Skierniewicach, które są bliżej Warszawy i kiedy nie miałam prób w teatrze, to zostawałam z synem u rodziców i stamtąd jechałam do Warszawy, żeby być z nim i móc pracować. Byłam dziewczyną z pociągu, konduktorzy mnie dobrze znali, można powiedzieć, że miałam PKP odciśnięte na policzku (śmiech). To był bardzo intensywny czas, ale kiedy jest się młodym, wszystko można lepiej ogarnąć.
Pani najstarszy syn jako dziecko pojawił się na ekranie. Najpierw w "Długim weekendzie", a później w "Niani".
Szybko zorientował się, że to nie jest dla niego. Ten debiut miał miejsce w wieku 5 lat, a później 6, więc to się szybko skończyło. Zobaczyłam, że ciąganie dziecka na plan i specyfika pracy tam mu nie służy, jeżeli sam nie wykazuje takich zainteresowań. To była spontaniczna decyzja, reżyser potrzebował chłopca, akurat moja postać miała dziecko. Powiedziałam, że mam syna w tym wieku i tak się to odbyło. Później ani on się do tego nie garnął, ani ja nie chciałam. Nie chciałam, żeby moje dzieci spędzały dzieciństwo na planie filmowym, bo to jest bardzo trudne środowisko i dlatego moje młodsze dzieci są daleko od tego.
Nie chciałaby pani, żeby poszły w pani ślady?
Chciałabym, żeby podjęły świadomą decyzję, co chcą robić w życiu. W momencie kiedy są dziećmi i są wrzucone w ten świat dorosłych, to ta decyzyjność jest w pewien sposób zaburzona. Nie mówię o sytuacji, w której dziecko pragnie tego, ale kiedy rodzice na siłę do tego prą. Moje dzieci nie wykazują akurat chęci. Mój średni syn chciał wziąć udział w jednym castingu, nie przełożyło się to na wygraną i nie kontynuował tego tematu. Natomiast jeśli będzie chciał to robić w przyszłości, zdecyduje, że chce być aktorem, to ja mu pomogę, ale nie będę go na siłę pchała, bo to jest bardzo ciężki zawód, i trzeba naprawdę chcieć to robić, żeby w tym wytrwać i nie dać się zwariować.
Jakiś czas temu Marta Żmuda Trzebiatowska mówiła, że jej syn myśli, że jest lekarką, ponieważ zobaczył ją na ekranie w białym kitlu. Pani też musiała tłumaczyć dzieciom, na czym polega ta praca?
Z najstarszym synem tak było. Pamiętam, jak się zdenerwował, kiedy zobaczył scenę w "Adamie i Ewie", w której płakałam. Starszemu dziecku łatwiej to wytłumaczyć, natomiast moje młodsze dzieci już miały mniej z tym styczności. Trochę też tego unikałam i w momencie kiedy zobaczyły nas, czyli mnie i mojego partnera Bartka na ekranie, to już wiedziały, że to jest fikcja, że to jest "tam, gdzie mama poszła do pracy". Ta praca, do której mama poszła, im się zmaterializowała. Kiedyś wzięłam moją córkę na jakąś przymiarkę. Zobaczyła autobus z kostiumami na planie i potem mówiła, że mama pracuje w autobusie z ubraniami (śmiech).
W "Niani" znów zagrała pani negatywną postać, ale była to komedia, inna narracja. Nawet do tej pory, mimo że od zakończenia emisji minęło wiele lat, dużo osób kojarzy Tamarę Arciuch z Karoliną z "Niani". To zaszufladkowało panią w kwestii otrzymywania podobnych ról?
Myślę, że w jakimś sensie tak. Serial był popularny i lubiany przez widzów, którzy doceniali wszystkie postaci, które się tam pojawiały. Wiele razy słyszałam, że Karolina była super.
Zdarzyło się, że ktoś odmówił współpracy z panią, bo za bardzo kojarzyła się pani z jakąś rolą?
Nie, z tego powodu nie, ale pamiętam, że usłyszałam kiedyś, że nie mogę w czymś tam zagrać, bo mam złą prasę, kiedy miałam komplikacje w życiu prywatnym. Wtedy zasada "nieważne, jak mówią, ważne, aby mówili" nie zadziałała (śmiech). Przez tabloidy straciłam niejedną propozycję, a producenci lubią mnie widzieć w rolach konkretnych kobiet, wiec jest to jakaś szuflada. Zdarzyło mi się zagrać role różne, ale wydaje mi się, że jestem postrzegana przez pryzmat Karoliny. Kiedy ubierają mnie na planie, chcą, żebym wyglądała podobnie jak w "Niani".
Resztę wywiadu przeczytasz pod materiałem wideo:
Tamara Arciuch o ageizmie
Anna Seniuk mówiła, że z wiekiem otrzymuje mniej propozycji zawodowych. Danuta Stenka usłyszała, że jest "za stara" do pewnej roli. Wiele aktorek mierzy się z ageizmem. Pani również spotkała się z podobnymi komentarzami?
Nikt wprost mi nie powiedział, że jestem za stara. Jestem za stara do ról 30-latek, bo mam 48 lat, ale nie do ról 50-latek. Oczywiście otrzymuję mniej propozycji zawodowych. Kiedyś brałam udział w castingu, do którego bohaterka miała mieć 45 lat i ja również tyle miałam, a rolę dostała dziewczyna, która miała 37 lat. Serial miał być kręcony dosyć długo, stąd usłyszałam, że producenci się boją, że mogę się zestarzeć do tego momentu, kiedy się zakończy (śmiech). To było bliskie temu, o czym pani wspomniała. Oczywiście tego wprost się nie mówi, ale usłyszałam kiedyś, że się zestarzałam, jakby oczekiwano ode mnie, że ten proces mnie ominie. Chyba dla ogólnej wyobraźni ludzi, którzy o czymś decydują, jest to jakaś przeszkoda. Nie chcę się na siłę odmładzać, wstrzykiwać sobie w twarz jakieś dziwne substancje. Oczywiście korzystam z medycyny estetycznej, ale w sposób nieinwazyjny, nie widzę niczego złego w dbaniu o kondycję skóry, ale nie chcę tego robić w przesadny sposób, żeby siebie nie poznać, bo twarz mam tylko jedną i ją lubię, chcę się zmieniać naturalnie i nie mam zamiaru na siłę ścigać tej młodości.
Jest pani mamą trójki dzieci. Jak bardzo zmieniło się podejście do macierzyństwa na przestrzeni lat?
Tak mi się trafiło, że na każdą dekadę przypadało mi dziecko. 24, potem 34 i Nadia jak byłam już po 40. Tak samo jak my się zmieniamy jako ludzie, dojrzewamy, nabieramy doświadczeń, tak zmienia się nasze podejście do różnych spraw m.in. do macierzyństwa. Pierwsze macierzyństwo było takie w biegu, z dzieckiem pod pachą, ale też dużo rzeczy robiliśmy razem, uprawialiśmy sporty. Później, kiedy urodził się Michał, był to czas nagonki medialnej, więc to było trudne. Każde wyjście z dzieckiem na spacer było stresujące. Z Nadią ten czas był najbardziej spokojny i pełny. Nie przyjmowałam żadnych ról, żeby być z nią w domu, chciałam się nacieszyć, przejść przez macierzyństwo spokojnie, mieć na wszystko czas.
Internauci lubią komentować wiek kobiet, które zachodzą w ciążę. Widzieliśmy to na przykładzie Haliny Młynkovej czy Katarzyny Sokołowskiej, które otrzymały sporo hejtu. Jak to wyglądało w pani sytuacji?
Kiedy byłam w ciąży z Nadią, nie spotkałam się z tym. Miałam wtedy lekko ponad 40 lat, to stosunkowo nie było bardzo dużo. Jednak parę miesięcy temu z powodu zdjęcia, które dodałam na Instagramie, znów byłam bohaterką portali plotkarskich. Dodałam zdjęcie z serduszkiem utworzonym z rąk na wysokości brzucha. Był to symbol pewnej ważnej zdrowotnej kampanii. I nikt nie pokusił się o to, aby przeczytać opis pod zdjęciem, wszyscy tylko skupili się na fotografii. I kiedy czytałam komentarze, które się pojawiały, było tam sporo hejtu, że będę chodziła na wywiadówki jako babcia i mama. W ludziach jest mnóstwo takiej potrzeby oceny innych. Nawet jeśli tak by było, to jest moje życie, moja sprawa i nikogo innego.
Często czyta pani komentarze o sobie?
Nie, staram się tego nie robić w ogóle, ponieważ niektóre z nich potrafią zaboleć. Nie wchodzę, nie czytam i jest mi z tym dobrze. Lżej. I proszę znajomych, żeby mi nie wysyłali linków do różnych artykułów. Moja agentka nad tym czuwa, a ja jestem spokojniejsza i nie muszę czytać, że znowu się beznadziejnie ubrałam i zaliczyłam modową wpadkę (śmiech).
Tamara Arciuch o dubbingu
Do kin niebawem wejdzie film "Mavka i strażnicy lasu". Pani dubbinguje postać Kyliny. Jeszcze kilka lat temu dubbing wyglądał zupełnie inaczej niż teraz, bo wszyscy aktorzy się spotykali studiu. Mówił o tym m.in. Cezary Pazura. Jak ta praca wygląda teraz?
Ja nie spotkałam się już niestety z takim dubbingiem, o którym mówił Czarek. Podejrzewam, że to musiało być niesamowite, bo aktorzy się inspirują nawzajem. W momencie kiedy nagrywa się tylko swoje kwestie, to nie wiemy, jak nagrywał nasz partner i trudniej jest przewidzieć, czy ten dialog będzie działał. Ja zawsze staram się słuchać partii oryginalnej, być jak najbliżej tej osoby, która zrobiła to w oryginale. W przypadku "Mavki" większość kwestii z moim partnerem były nagrane, więc odsłuchiwałam to, co on mówi i starałam się dopasować, to było bardzo pomocne. Poza tym czuwała nad tym pani reżyser, która dobrze wyczuwała takie drobiazgi.
To nie jest pani pierwszy raz z dubbingiem. Podkładała pani głos zarówno w filmach, jak i bajkach. Czymś się to różni?
Uwielbiam dubbing i żałuję, że w sumie stosunkowo rzadko go robię. Bardzo to lubię, dość szybko pracuję, trzeba zgrać się z ruchem postaci, z ruchem ust, szybkością dialogu, trzeba patrzeć na ekran i jednocześnie w tekst, to są takie rzeczy, które trzeba jednocześnie połączyć. Te postaci dają fajne możliwości do kreacji, jednak co innego, kiedy dubbinguje się film z aktorami, a co innego bajkę. Bajka jest bardziej wyrazista, postaci są często przerysowane, ale w pozytywnym sensie i często można sobie na więcej pozwolić, poszaleć. Zwracam uwagę, jak robi to oryginalny aktor, ale jest tu piękne pole do kreacji.
W "Mavce i strażnikach lasu" jest poruszony temat ochrony środowiska, dbania o naturę. Ta przyroda jest również pani prywatnie bliska.
Tak, mieszkam poza Warszawą też dlatego, aby mieć swój ogród, rośliny, las. Od dzieciństwa byłam w tej naturze mocno zanurzona. Mimo że mieszkaliśmy w mieście, to rodzice bardzo ciągnęli do tej natury. Mieliśmy działkę w środku lasu. Moja babcia mieszkała nad jeziorami, więc całe dzieciństwo tam spędziłam i nie wyobrażam sobie zamknięcia w mieszkaniu. To byłoby dla mnie bardzo trudne. Oczywiście mieszkałam w bloku, ale kiedy stanęliśmy przed decyzją mieszkania w Warszawie lub poza nią, to stwierdziliśmy, że wybieramy to, drugie, mimo że logistycznie było to trudniejsze, bo szkoła dzieci, dojazdy etc. Ale kiedy wyglądam przez okno, wychodzę na taras, to nie wyobrażam sobie inaczej żyć.
Z tego co słyszę, to dzieciństwo maluje się bardzo sielsko. Takie było?
Miałam bardzo dobre dzieciństwo. To były czasy kiedy wszyscy bawiliśmy się na podwórku, mieliśmy swoją paczkę, biegaliśmy na truskawki do sąsiadów. Takie niewinne łobuzowanie.
Miała pani ulubione zabawki?
Miałam takiego misia w spadku po najstarszym bracie, miś był strasznie stary, już się rozpruwał, ucho mu odpadało, zszywałam go i malowałam mu oczy farbą plakatową, żeby ładniej wyglądał (śmiech).
Czyli jest pani sentymentalna?
I tak i nie. Mam takie momenty, kiedy te sentymenty są ważne, ale to nie jest coś, co mnie potrafi "rozmontować". Staram się przechodzić do porządku dziennego. Uważam, że życie to przede wszystkim zmiany, potrafię się rozstawać z rzeczami, miejscami i ludźmi. Inaczej nie ma możliwości pójścia do przodu, zawsze ta przeszłość będzie nas doganiać.
Tamara Arciuch — polska aktorka telewizyjna, filmowa i teatralna urodzona 24 marca 1975 r. w Skierniewicach. Dużą popularność przyniosły jej role w produkcjach takich jak "Tygrysy Europy", "Adam i Ewa", "Niania", "Wesele", "Tajemnica zawodowa", "Złoty środek" czy "Druga szansa". Aktorka ma 24-letniego syna Krzysztofa ze związku z Bernardem Szycem, a także syna Michała i córkę Nadię ze związku z aktorem Bartkiem Kasprzykowskim.
#ZZA KADRU - to cykl Aleksandry Czajkowskiej, która rozmawia o kultowych filmach z kultowymi aktorami. Jak wspominają pracę na planie, czy przyjaźnie zawarte wtedy przetrwały do dziś, czy film stał się przepustką do sławy i jakie sceny nie pojawiły się na ekranie? Tego wszystkiego dowiecie się w kolejnych wywiadach.
Redakcja cozatydzien.tvn.pl pisze przede wszystkim o rozrywce, kulturze i show-biznesie, ale trudno przejść obojętnie wobec tego, co dzieje się u naszego sąsiada. Dlatego będziemy pisać o wsparciu, jakie płynie z Polski dla mieszkańców Ukrainy. Najważniejsze informacje znajdziecie TUTAJ.
- Anna Lewandowska o opuchniętych policzkach. "Ludzie cały czas mi zarzucają, że coś sobie operuję"
- Karolina Pisarek ma zaskakujące marzenie. Dotyczy kultowej zabawki
- Ostatnie słowa Amy Winehouse. Przed śmiercią zwierzyła się ochroniarzowi
Autor: Aleksandra Czajkowska
Źródło zdjęcia głównego: fot. Patrycja Wiercichowska